sobota, 31 grudnia 2016

Pacjentką być, cz.II... Zacznij żyć właśnie dziś!

To druga część mojej opowieści. Chciałam ją podzielić na kawałki, bo za jednym razem było by tego za dużo. Wracam więc do mojej drogi.

 Na bloku przywitała mnie pielęgniarka i z uśmiechem podając czepek na głowę zapytała: No to standardowe pytanie: Co dziś dobrego Pani jadła ?;p
- Haha...a obiad z dwóch zdań i jeszcze sobie kawę strzeliłam.
- Ooo...to kawą to by się Pani podzieliła ;p
- No za późno, zapraszam później .

Wiadomo, że byłam na czczo i nie jadłam nic nawet poprzedniego dnia.
Blok operacyjny zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jak z filmu wręcz ;p Atmosfera niesamowita. Cała, kilkuosobowa załoga starała się robić wszystko, żeby pacjent nie był zestresowany. Byli bardzo mili, w tle leciała muzyka...serio, jak dla mnie  tak to powinno wyglądać.

Przemiły anestezjolog, pyta mnie nad głową:
- Ile ma Pani lat?
- 26.
- Ło matko...jaka młoda. Ja też chcę tyle mieć.
- Ile ma Pani wzrostu ?
- Mmm..no tak 178,5 gdzieś ;p
 Na co drugi lekarz:
Same wysokie się dziś Panu Doktorowi trafiają i młode.
- I czuję się od razu młodszy ;p
Włączyła się lekarka, która mnie operowała. I tak sobie, żebyśmy chwilę żartowali.

- Wesoło tu macie Panie doktorze, z tego co widzę.
- Aaa, wie Pani bo my dostaliśmy zalecenie od psychiatry terapii przez pracę, bo podobno nie ma ludzi normalnych...są tylko niezdiagnozowani ;p
- Hahaha...ja jestem po psychologii i się całkowicie z tym zgadzam.
- O, to super. Podpiszę nam Pani zaświadczenia, że przeszliśmy terapię.
- Haha...spoko ;)
I nawet nie wiem w którym momencie odleciałam...ale w pewnym momencie zaczęłam czuć, że ktoś mi wierci czymś w brzuchu i zaczęłam odzyskiwać świadomość...nie mogłam otworzyć oczu, ruszyć ręką nic...Dzięki Bogu, zauważyli chyba, że parametry się zmieniły i usłyszałam tylko nad głową:
- Ej, ona nam się chyba budzi! Daj jej jeszcze 10 czegoś tam... (nie pamiętam nazwy xp) Zasadniczo jest tak, że większość naszych lęków się nie sprawdza, mój się do pewnego stopnia sprawdził.

  Potem obudziłam się już na sali pooperacyjnej.
Przywitała mnie cudowna pielęgniarka.
Zapytała mnie: Na ile odczuwa Pani ból w skali od 1 do 10?
Byłam w mega pozytywnym szoku, bo na temat opieki przeciwbólowej zawsze byłam wyczulona.
Co chwilę pytania, czy czegoś nie potrzebuje, czy mi zwilżyć usta, czy dać mi koc...
- Może mi Pani powiedzieć, czy miałam cięcie normalne, czy laparoskopie?
- Laparoskopie, czuła by Pani różnicę...
- Nie wiem, to moja pierwsza operacja w życiu xp

Skakało mi tętno i odczuwałam jednostajny ból, więc zadzwonili do anestezjologa i dostałam zastrzyk z morfiny. Nie mogłam spać więc sobie pogadałyśmy z pielęgniarką anestezjologiczną o służbie zdrowia, raku (sama była w strachu bo czekała na wynik biopsji z piersi), wspieraniu chorych, a potem o jej pracy, jej męża, który był lekarzem i o jej wnukach. Nie wiem, jak się nazywała...ale była przecudowna ;) I tak sobie gadałyśmy aż przyjechały po mnie pielęgniarki, żeby mnie zabrać na moją normalną salę.

I tak sobie leżałam z jednej strony przypięta pod monitor z opaską mierzącą ciśnienie, co kilka minut, z drugiej strony z kroplówką i cewnikiem do kompletu, ledwo mogąc się ruszyć i zaczęłam się w duchu śmiać z mojej pracy mgr w ironiczny sposób myśląc w duchu ''I jak mądralo, jak się miewa Twoje poczucie umiejscowienia kontroli zdrowia w tym momencie?'' xp żeby nie było badania, które robiłam z pacjentami n płucach były mega ciekawe i wiele mnie nauczyły...ale to mi przyszło n myśl mimowolnie w tamtym momencie ;)

Koło 5 rano przyszli i wyjęli mi cewnik i kazali  już chodzić. Taaa.... czułam się trochę, jak niemowlak, który stawia pierwsze kroki...ale im więcej się chodzi, tym szybciej dochodzi się do siebie. Prawda to!

 Następnego dnia rano na obchodzie, zapytałam, co mogą mi powiedzieć na temat operacji. Niestety nie było nikogo, kto brał w niej udział...więc usłyszałam:
- Mogę Pani powiedzieć tyle, ile w opisie operacji.
Okazało się, że zrobili mi intrę, bo coś im się nie podobało i wynik był niezłośliwy.
Uff....po prostu napięcie, jakie mi towarzyszyło podczas czytania tego opisu i ulga nie do opisania.

Po obchodzie weszła nowa pacjentka. Młoda, koło 30 z książkami pod pachą i sporą torbą. Szybko złapałyśmy kontakt i po kilku minutach okazało się, że będę w sali z kim innym. Zdziwiłam się, ale ok.

Do sali weszła kobieta po 60. Miała piękną piżamę, króciutkie włosy. Wydawała mi się bardzo niedostępna i poważna. Taka babka z ciężkim charakterem. Na początku nsze rozmowy były zdawkowe...ale zapytała mnie co mi jest, więc ja też to zrobiłam:
-  A mogę zapytać, co Pani jest?
- Rak jajnika. Nawrót.

Pomyślałam sobie...no nieźle.

Później przyjechali do mnie rodzicie. Powiedziałam im, tyle ile się dowiedziałam. Okazało się, że lekarka, która mnie operowała już jest i mama do niej poszła...i na szczęście przyszła do sali, żeby nie gadać o mnie za plecami ;p Chociaż tego, że trafiłam w bardzo dobrym momencie, bo mogło się to bardzo źle skończyć, w oczy nie usłyszałam.
- Wyglądało to bardzo groźnie przed operacją, ale na szczęście okazało się nie tak straszne.
Na co moja mama:
- Pani doktor,  a jeśli chodzi o dzieci?
- Tak, tak jak najbardziej...wygląda to bardzo optymistycznie.
No to kawałek kamienia z serca.
Zostało czekanie na ostateczną histopatologię 5 tygodni.

Podczas wizyty moich rodziców, moja współpcjentka (słownik mówi mi, że nie ma takiego słowa) ;p chcąc nie chcąc słyszała moje rozmowy z rodzicami. Rozmawialiśmy o hospicjum i o tym, że jako psycholog to powinnam sobie niby lepiej radzić, bo znam temat.Otóż nie jest tak moi drodzy.

W każdym razie, gdy rodzice pojechali, do pacjentki przyjechała córka i nagle w jej obecności zaczęła się na mnie otwierać, najpierw zwracając się do córki:
- Wiesz, tu mam taką fajną młodą psycholog...
- Tak? O proszę.
- I nagle pacjentka zwróciła się do mnie:
- Mogłaby mi Pani powiedzieć coś więcej o tym hospicjum, jak się załatwi itd...

Porozmawiałyśmy. Myślę, że być może chciała ten temat poruszyć już przy córce, ale być może przy mnie było trochę łatwiej.

Zostałyśmy same i dalej rozmawiałyśmy. Pacjentka dzieliła się ze mną swoimi trudnościami związanymi z chorobą.  Miała naprawdę dość i wiele mi o tym mówiła.Okazało się, że była pielęgniarką, która pracowała ponad 25 lat w zawodzie.
- Lubiła Pani swoją pracę?
- Kochałam...wiem, że to może głupio brzmi...ale ja naprawdę kochałam grzebać się w tych ranach.
Pracowała na ortopedii w ostatnim czasie.

Myślę, że nie spotkałyśmy się  na tej sali przypadkiem...wręcz jestem tego pewna.
Dla mnie to też była ogromna lekcja pokory. Przez całą noc przychodziły do niej pielęgniarki. Już nie miały jej się gdzie wkuwać. Miała żywienie pozajelitowe, więc była z każdej strony czymś obwieszona. Pomyślałam wtedy: Ilona, myślałaś, że coś wiesz dziecko drogie, bo przyszłaś i godzinę albo dwie z kimś pogadałaś...to teraz zobacz, jak to jest być z kimś 24h na dobę. Tak, to co innego.

Kiedy wychodziłam do domu, życzyłam jej siły i obiecałam, że będę trzymać kciuki...a ona mi życzyła, żebym zmieniła branżę...z resztą poprzedniego wieczora uznała, że powinni mnie zatrudnić tam na ginekologii.
- Nie Pani zostawi t onkologię.
- No dzięki. To aż tak kiepski ze mnie psycholog.
- Pfyy...psycholog to akurat jest z Pani bardzo dobry...ale jesteś za młoda kobieto na to.

Wróciłam do domu i powoli dochodziłam do siebie. Niestety nasiliły się inne dolegliwości ze strony neurologicznej. Zaciskanie krtanie, skurcze mięśni, zawroty głowy, objaw Trousseau (jak się później okazało itp) Wszyscy wcześniej to bagatelizowali lub wmawiali mi nerwicę. Ok, mogłam w nią wpaść przez ostatnie zdarzenia...ale znałam swój organizm, i reakcje na tyle, żeby wiedzieć, że to nie tylko o to chodzi. Kiedy jechałam po wyniki histopatologiczne...miałam rozmazany obraz przed sobą, wszystko było, jak nie z tej bajki...No tak, można to wytłumaczyć silnym stresem i po części n pewno tak było. Wyniki  ostateczne były niezłośliwe : D a ja nadal ledwo widziałam.
- Pani doktor, nie wiem co jest grane...ale rozmazuje mi się obraz przed oczami?
- Do neurologa, jak najszybciej...bo wie Pani SMy, nie smy....i tak zaczęła się moja druga droga, którą mega skrócę. Neurolog raz, neurolog dwa, badania krwi, rezonans głowy z kontrastem ( prywatny, uwaga: z pilnym skierowaniem, najwcześniej za kilka miesięcy)- czysty, próba tężyczkowa  w szpitalu na Banacha i tadam!
Lekarz, który mi robił to badania, rzekł: Pani nie ma prawa się dobrze czuć...ma Pni takie wyładowania w mięśniach. Powrót do neurologa, badanie magnezu, wapnia, d3, ustawienie suplementacji i leków...i jedno muszę Wam powiedzieć: Dbajcie o siebie, bierzcie magnez i d3 !!! i unikajcie stresu (łahahaha) Tak, wiem...to nie jest łatwe.

W każdym razie tą część bardziej ''onkologiczną'' chciałam opisać szerzej...ale to nie znaczy, że tężyczka kosztowała mnie mniej. Najgorsze w tym drugim wypadku było ostre wmawianie mi, że nic mi nie jest... Co, co przeżyłam to mega lekcja... właściwie wiele lekcji. To, że zostałam postawiona w roli pacjentki, że odczułam lęk przed rakiem, stres badań, że leżałam z osobą chorą n raka, że zetknęłam się ze służbą zdrowia od tej drugiej strony....choć były to ciężkie przeżycia, chcę wierzyć, że mimo wszystko były po coś. Pamiętam, jak dr Kosowicz kiedyś powiedziała na szkoleniu w CO, że to nieprawda, że zawsze to, co nas nie zabije, to nas wzmocni psychicznie, bo czasem może nas totalnie rozwalić psychicznie i ja się pod tym podpisuję. Każdy ma swoje granice. Ominęłam tutaj wiele trudnych dla mnie aspektów...bo jak sama zdałam sobie sprawę, starałam się przekazać to z dozą ironii i żartu...ale przepłakałam naprawdę wiele nocy i przeszłam wiele. Jeśli komukolwiek z Was moja opowieść przyniesie coś dobrego, to było sens się nią podzielić ;)
 Chciałam opowiedzieć  tę historię w tym roku, by zakończyć pewien etap, domknąć pewne sprawy i otworzyć się NOWY LEPSZY ROK I NA NOWE ŻYCIE :) Mimo wszystko wierzę, że takie właśnie będzie ono w 2017 roku :) a Wam życzę, żebyście byli szczęśliwi, w sposób w jaki WY tego pragniecie :) Kochajcie, dbajcie o siebie, najbliższych i przyjaciół i zawsze słuchajcie swego serca ;) wszystko inne jest drugorzędne.







                      ''Zacznij żyć właśnie dziś. Jest dużo później niż Ci się wydaje !''




piątek, 30 grudnia 2016

Pacjentką być, cz.I... czyli: Jeśli wydaje Ci się, że życie Cię nie zaskoczy...masz rację! Wydaje Ci się.

  Jestem bardzo świadoma, że dzieląc się poniższymi przeżyciami mogę spotkać się z wieloma opiniami i reakcjami. Tak naprawdę liczą się dla mnie tylko te, które wniosą coś dobrego w Wasze życie :)

Otóż...na samym początku zeszłego roku zaczęłam mieć problemy ze zdrowiem.  Był początek stycznia. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Budziłam się w nocy po kilkanaście razy, miałam opuchnięty brzuch, bóle, nie miałam siły, pierwszy raz w życiu nie dostałam okresu....gdy tylko się w końcu pojawił i skończył, po długich poszukiwaniach, znalazłam lekarza w Wawie, do którego pojechałam, ledwo trzymając się na nogach.  Jestem mega wdzięczna losowi i swojej intuicji, że w tamtym momencie trafiłam właśnie do niego. Lekarz z powołania, przeprowadzający mega dokładny wywiad, taki do którego większość kobiet chciałoby trafić. Zostałam zbadana i Pan dr zaczął mi robić USG. Robił je bardzo długo, a n monitorze przed sobą widziałam wszystko. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Z resztą po długości badania i jego minie mogłam się domyślić.
-Panie doktorze coś jest nie tak?
- No wie Pani, trochę jest nie tak.
- Ja nie jestem do końca pewny tych zmian. Powinna Pani jak najszybciej trafić do dobrej kliniki na badania. 
Piszę to w bardzo dużym skrócie, ale czułam się jak w piosence Dżemu '' ...gdy wyrok napisany w lekarza oczach szklanych''.
- Wie Pan, jak się okaże, że mam raka to będzie to najgorsza ironia losu.
-  Dlaczego?
- Pracowałam sama z chorymi na raka i zawsze mi się wydawało, że to mnie nie dotyczy.
- Wie Pani...zawód niestety nie chroni nas przed chorobami.
TADAM! Odkrycie roku dla mojego zakutego łba...Powyższe zdanie trzeba podkreślić, pokolorować i dodać parę wykrzykników. Serio...miałam przekonanie, że skoro ja pomagam chorym, to sama nie zachoruję, wypierałam to najdalej jak się da. Badałam się, owszem...ale nie tak często i dokładnie jak powinnam. Jestem świeżo co po lekturze ''Onkologów'', mega książki, w której praktycznie każdy onkolog zapytany o to, czy sam się bada odpowiadał: Nie...więc ja apeluję do każdego kto pracuje w służbie zdrowia: nie jesteście niezniszczalni. Obudźta się! ;p Niesamowitym jest to, że mimo faktu iż badania kontrolne są 100 razy stresujące niż to, co później trzeba przejść, nadal tego nie robimy.
 Wyszłam z gabinetu. Padał śnieg i wiał wiatr. Pamiętam, że stałam na przystanku i wsiadłam w ogóle nie w tą stronę co miałam pojechać. Wyciągnęłam telefon i wpisałam  kod choroby z ICD10 z kartki z możliwym, niepewnym rozpoznaniem...początek ''nowotwór niezłośliwy ...'' Tak znam różnicę między nowotworem, a rakiem...ale heloł, w tamtym momencie mnie to nieszczególnie pocieszyło i z automatu w moich oczach pojawiły się łzy. 
  Gdy wróciłam do domu oczywiście wszyscy byli zszokowani i mega się przejęli. Bardzo mało osób wiedziało, co przeżywam. Nie chciałam się tym dzielić, nie chciałam z nikim rozmawiać na ten temat. Później usłyszałam od jednej osoby ''Wiesz, jak cholernie miałam ochotę przyjechać do Ciebie do szpitala, ale bałam się, że mi powiesz, żebym spadała.'' Taaak, przyjęłam najgłupszą technikę...czyli udawaj, że jest jest dobrze i odetnij się od ludzi, którym na Tobie zależy chociaż w środku masz ochotę wyć. Jestem w niej genialna wręcz. \ściana\

 Pan doktor polecił mi dwa szpitale w Wawie, zajrzałam na strony internetowe i wybrałam ten, który miał najlepszy sprzęt i dobrą kadrę i zadzwoniłam:
- Dzień dobry. Chciałam się zapytać, czy jeśli mam skierowanie na oddział, to jak przyjadę z rzeczami to tego samego dnia mnie przyjmiecie?
- A na operację tak? to ja Panią przełączę.
- Nie, chodzi o skierowanie na oddział. Na diagnostykę. Lekarz uważa, że ktoś inny powinien mnie jeszcze zbadać, na innym sprzęcie.
- No to musi się Pani rano zgłosić w Izbie przyjęć i zostanie Pani przyjęta.
- Tego samego dnia.
- Może to potrwać do kilku godzin, ale tak.
- Ok, le na pewno? Wie Pani...będę jechać ze Skierniewic, więc to dla mnie ważne.
- Tak, na pewno.
......................
Oczywiście w międzyczasie musiałam zaprzyjaźnić się z dr google. Tak, ja...ta sama, która zawsze przestrzegała przed tym pacjentów...która była na spotkaniu z dr Krzakowskim i dr Kosowicz i miała plik materiałów na ten temat i znała go na pamięć. Tak, ta sama Ilona siedziała i porównywała zdjęcia z internetu ze swoim USG i szukała potwierdzenie objawów. Mało tego...byłam tak święcie przekonana o swojej racji, że poezja. Zrobiłam sobie tym ogromną krzywdę i tym bardziej będę przed tym przestrzegać. Teraz przynajmniej jestem wiarygodnym przykładem ;p
...................
Stawiłam się na początku na Izbie przyjęć. Mama chciała mi towarzyszyć, więc się nie zapierałam bardzo...jej obecność była dla mnie z pewnością ważna. Ze spakowaną torbą dotrłam do szpitala.
Kiedy przyszła moja kolejka na Izbie, podeszłam do Pani i podałam skierowanie. Pani do mnie:
- Aleee to najpierw musi iść z tym do przychodni się zarejestrować?
- Ale jak to?
-  No takie są u nas procedury. Najpierw tam. Potem u nas.
Poszłam więc na pierwsze piętro do kolejnej kolejki. Pani bierze ode mnie dowód, spisuje sobie dane i mówi:
- No, to na kwalifikację na oddział u naszego lekarza może Pani przyjść 14 lutego. <Był ok.25 stycznia>
- Słucham?! Na jaką kwalifikację? Dostałam informację telefoniczną, że ze skierowaniem zostanę przyjęta tego samego dnia na oddział.  To teraz jeszcze Wasz lekarz będzie decydował, czy się na ten oddział nadaje???
- No tak...
- Chyba to są jakieś żarty. Ja ledwo stoję na nogach i na pewno nie będę czekać do 14 lutego. Poza tym jechałam tu kawał drogi i zostałam wprowadzona w błąd.
- Ja Pani nic nie zrobię. Chyba, że sobie Pani sama złapię lekarza i go zapyta...
- Aha.

Powiedzieć, że byłam zirytowana to mało...ale myślę sobie spróbuję. Przyszła lekarka więc, jak tylko weszłam pierwsza pacjentka, weszłam razem z nią i mówię, że chcę si,ę tylko zapytać, o to czy mnie przyjmie dzisiaj, bo mam bardzo niejasne zmiany i martwię się swoim stanem zdrowia. Na co lekarka i pacjentka się wręcz zaśmiały. No rzeczywiście...ubaw po pachy pomyślałam sobie.
- Yhmmmm....nie wiem, może Panią przyjmę, ale do 15 do ja mam ze 40 osób, więc proszę siedzieć i czekać.
Moja pierwsza myśl: Co za baba, idę stąd, bo ja mnie zbada, to przecież zejdę...ale po kilku minutach stwierdziłam: Dobra, co ma być to będzie. 
Wykorzystałam moment i wcisnęłam się w lukę między pacjentkami po dość krótkim czasie. Wchodzę i mówię:
- Pani Doktor, mogę?
-  To Pani...yhhh, no proszę.
- Pani doktor serio, gdybym nie czuła, że jest kiepsko, to by mnie tu nie było.
- Ok rozumiem, ale niech mnie Pani zrozumie, ja mam limity i codziennie tak jest.
- Limity z nfz...no tak, wiem co to znaczy. Pracowałam w hospicjum i otarłam się o temat.
Nagle nawiązałyśmy ze sobą dobry kontakt i okazała się całkiem w porządku kobietą.
- No co...no musimy Panią otworzyć i zobaczyć co się dzieje....bo po USG nikt Pni tego nie określi do końca. Napiszę Pani pilne na skierowaniu, to może się coś uda ugrać z terminem.
- Od, dzięki wielkie.

Poszłam więc do sekretariatu umawiać termin:
- Dzień dobry. Mam skierowanie na operację. Chciałbym umówić termin.
- Mhm, mhm..no mogę Pani zaproponować 15 marca.
- Yyyy...to z pilnym skierowaniem to jest 15 marca?
-  A tu nie ma że pilne.
- Jest, na pewno.
- Nie widzę. <podeszłam i pokazałam>
- A rzeczywiście...no to może być 10 marca, jak to Panią urządza. Niech się Pani cieszy, bo na maj zapisujemy.
- Aha...wie Pani, ale ja naprawdę kiepsko się czuję. Boję się tyle czekać. Te zmiany są duże i niejasne.
Trwało to chwilę i nagle ''CUD'' nad Wisłą:
- O, wie Pani właśnie w tym momencie pacjentka odwołała mi operację z 4 lutego, to jak chcę Pani?
- No pewnie.
- Nie za szybko ?;p
- Nie ;D

Dzięki temu, a właściwie dzięki swojemu uporowi, podejściu i szczerym rozmowom, termin miałam wyznaczony na za tydzień i mogłam zejść na dół zrobić badania niezbędne do zabiegu. Miałam wrócić za 6 dni, czyli dzień przed operacją i tak też uczyniłam.

Przyjechałam sama. Najpierw odebrałam wyniki, były ok. Marker ca 125 w normie, uf.
Poszłam na izbę, tam wywiad papierki i czas na zostanie pacjentką. Opaska, proszę się przebrać i udać na oddział.

Weszłam do ''zacnego'' pomieszczenia przy Izbie, gdzie było pełno różnych rzeczy i drzwi z obu stron, ktoś mi z resztą zajrzał w trakcie ;p Zakładam moją koszulkę...i co jest?! Okazało się, że skurczyła się w praniu i ledwo zakrywa mi pupę. Do tego papucie kupowane w ostatniej chwili, totalnie nie w moim stylu. I tak oto przeparadowałam przed kolejką na Izbie i dalej na oddział.
Pielęgniarki znalazły mi miejsce. Była to sala dwuosobowa z łazienką ( o dzięki Ci panie, że tam była). Moją pierwszą współpacjentką  była kobiet po 30, która niezbyt ucieszyła się na mój widok.  Pamiętam ten moment, kiedy podeszłam do łóżka, położyłam książkę i kubek na szafce, torbę, usiadłam na łóżku i czułam się, jak wklejona do tej całej bajki. Nie wiedziałam, czy mam leżeć, czy siedzieć, czym się zająć. Było mi mega nieswojo. Usiadłam więc i próbowałam zagaić rozmowę. Na początku było ciężko, ale potem lody trochę stopniały. Pacjentka sama mi później przyznała, że bardzo krwawi i w jej sytuacji czuję się bardziej komfortowo, jak jest sama. Okazało się, że przyszła na kontrolę w ciąży i serce dziecka nie biło i czekała na zabieg...ciężko więc oczekiwać, żeby tryskała humorem. Po jakimś czasie przyszły pielęgniarki by ją zabrać ,  ja po dwóch rozmowie udałam się na badanie.

 Młoda lekarka obejrzała moje usg zrobione u mojego lekarza, skierowania i zadała pytanie:
- Czy jeśli znajdziemy jakąś zmianę złośliwą podczas operacji, to zgadza się Pani na wycięcie ''wszystkiego'' ?
 Tak, to był taki moment, w którym coś Cię zatyka.
- Yyy...no jeśli znajdziecie coś złośliwego to chyba tak...no bo jakie są opcje.
- Chodzi o to, że jak się Pni godzi to robimy intrę (histoptologię w trakcie operacji n szybko) a jak nie to  czekamy na ostateczny wynik...
- A nie możemy zrobić intry ale i tak chcę poczekać na końcową histopatologię ?
 <najbardziej logiczne wg mnie rozwiązanie, mimo tego, że ciężko było mi o logiczne myślenie>
- Nie, tk nie robimy. Tylko, jak wyraża Pani zgodę.
- Ale dlaczego? To bez sensu.
- Wie Pani...co mam Pani powiedzieć, to jest drogie badanie...i się nie opłaca go robić, jak będzie Pani czekaći tak na końcowy wynik.
- Aha, cudownie...

Zaczęła robić badanie  USGi uwaga:
- O matko...Wie Pani co, nooo możemy się umówić, że jak operatorom się coś nie spodoba to zrobimy jednak tą intrę, ale i tak poczeka Pani na  ostateczne wyniki. To się zmieniło od ostaniego badania, urosło i j muszę się kogoś poradzić.
Wyszła na chwilę i wróciła z 2 innymi lekarkami i tak sobie radziły.

Usiadłam i zmiana o 180 stopni od poprzedniej rozmowy:
- To wygląda źle i zanosi się na bardzo trudną operację, raczej nie dadzą rady laparoskopowo...Wiem, że Pani już m wszystkiego a,z nadto, ale te zmiany mogą być niezłośliwe.

Wyszłam totalnie przybita. Weszłam do sali. Usiadłam przy stole. Przynieśli obiad. Biała breja z zacierkami i warzywami. Wzięłam łyżkę do ust, spróbowałam i tego smaku długo nie zapomnę.  W tym czasie przywieźli pacjentkę po zabiegu, zakrwawioną... jak tak siedziałam gapiąc się na zupę...Położyłam się, chciało mi się wyć. Bo co ta operacja mogła dla mnie oznaczać? Nie tylko to, że mogę mieć raka, ale też to, że nigdy nie zostanę matką...a co to oznacza dla kogoś kto ma 25 lat i wszystko jeszcze przed nim? Chyba nie muszę tłumaczyć.
Czułam się naprawdę podle. Miałam mega ochotę się do kogoś przytulić i wypłakać.
 Po południu przyjechała mama. Już się trochę ogarnęłam i starałam się pokazać, że daje radę.
Zeszłyśmy na dół do bufetu. Nic nie jadłam tego dnia, oprócz pół łyżki breji. Okazało się, że w bufecie są tylko zapiekani itp...jak na szpital przystało xp kiedy czekałam na zamówienie, z dziedzińca zawołała mnie pielęgniarka, zaprosiła do pokoju, wręczyła butelkę i powiedziała: 
-Od tego momentu proszę nic nie jeść. Tu ma Pani koszulę, w którą proszę się ubrać rano przed operacją.
Świetnie, pomyślałam sobie.

Wieczorem pacjentka z mojej sali wyszła. Zostałam więc sama. Włączyłąm tv na godz, tylko po to, żeby coś zagłuszało moje myśli. Miałam totalnie gdzieś, co w nim leci. Potem spotkałam się z anestezjologiem i czekała mnie pół przespana noc, po której wykąpałam się, ubrałam w zacną jednorazową koszulkę i czekałam na swoją kolej...aż zaczęłam się modlić i w pewnej chwili przyszła pielęgniarka i zaprosiła mnie na blok operacyjny i tak oto pojechałam swoją drogą do wielkiej niewiadomej...CDN.













piątek, 23 grudnia 2016

Bóg się rodzi.

Ten wyjątkowy czas w roku właśnie nadszedł...kurcze zabrzmiało to jak zdanie z typowego świątecznego artykułu, w którym po kilku zdaniach są wymienione prezenty'' dla niej, dla niego i dla dziecka'' xp W każdym razie...ja osobiście zawsze lubiłam czas przedświąteczny. Zapach żywej choinki, domowego ciasta, płynące zewsząd piosenki świąteczne, lampki choinkowe, do których mam niesamowitą słabość  i generalne zamieszanie;)
 Natomiast umówmy się, że na to w jaki sposób przeżywamy święta ma wpływ wiele czynników...Po pierwsze to, czy jesteśmy wierzący, z kim spędzamy te Święta, jakie mamy relacje z bliskimi...i oczywiście, jak się czujemy...i na tym ostatnim aspektem chciałabym się skupić, czyli na Świętach w kontekście onkologii. Nie chcę pisać tutaj o tym, jak Święta są skomercjalizowane i że dzieciątko Jezus schodzi na dalszy plan  za zakupami, dekoracjami i wszystkim innym.  Tak jest, to prawda i mogłabym o tym pisać dużo, ale nie taki mam dziś cel.

 Pierwsze moje wspomnienie z okresem świątecznym na onkologii jest związane z Mikołajkami. Pamiętam, że wymyśliłam sobie iż przebiorę się za Mikołajkę. Wyciągnęłam z szafy starą czerwoną sukienkę- sweter ;p , białe rajstopy, czerwone baleriny i czapkę Mikołaja. W pasie przewiązałam się złotą wstążką,  w ręku trzymałam koszyk wiklinowy z czekoladkami, które udało mi się pozyskać dla pacjentów z ''mojego'' oddziału. Wyglądałam po prostu jak pierwszorzędna śnieżynka haha ;p Tak oto przyodziana ruszyłam na oddział, by podarować pacjentom prezenty i zaprosić ich na jogę śmiechu.
To było niezapomniane przeżycie. Był już wieczór. Na oddziale panował więc większy spokój. Wchodziłam z uśmiechem do sal i mówiłam, że wysłał mnie Święty Mikołaj ;) Radość jaką dostrzegałam w oczach pacjentów była jak radość dziecka, które pierwszy raz spotyka Mikołaja. To było coś bezcennego. Cudownie jest być Mikołajem ;) Nawet pacjenci, którzy byli  w poważniejszym stanie uśmiechali się na mój widok. Pamiętam, jak weszłam do jednej sali, w której leżała jedna pacjentka. Górne światło było zgaszone, wydawało mi się, że śpi. Zostawiłam więc czekoladkę na szafce i chciałam wyjść. Wtedy pacjentka lekko otworzyła oczy i mnie zatrzymała. Te iskierki w jej oczach i wdzięczność, że ktoś o niej pamiętał zapamiętam chyba na zawsze.
 Sama joga śmiechu też była ciekawym przeżyciem. Chociaż początkowo miałam sceptyczne nastawienie do wywoływani spontanicznego śmiechu u chorych, widząc ich radość zmieniłam ich zdanie i sama stałam się chichrającą mikołajką;p

Drugie wspomnienie, które utkwiło mi w pamięci  dotyczy pewnego pacjenta, z którym rozmawiałam kilka dni przed Wigilią. Pamiętam, że w ten dzień mieliśmy Wigilię Fundacyjną w jakiejś sali na Pradze...a ja popołudnie spędzałam na Ursynowie w Centrum Onkologii. Byłam przekonana, że mam dużo czasu i zdążę dojechać...wyszło inaczej ;p 
Weszłam do sali intensywnego nadzoru. Był tam jeden pacjent, który miał masę aparatury obok siebie, maskę z tlenem itd.  Poprosił mnie, żebym kupiła mu dwa pączki...kiedy z nimi wróciłam powiedział, żebym siadała, bo ze mną da się normalnie gadać. Spędziłam z nim sporo czasu. Myślę, że bardzo tego potrzebował...ale jedne z jego słów utkwiły mi w pamięci:
- Wiesz co...wiesz co zrobię pierwsze, jak stąd wyjdę?
- Co?
- Zajaram.
- Naprawdę?
- A pewnie.
- Wie Pan tak szczerze to jestem w szoku.
- Wiem...ledwo oddycham, nie wiem ile mi zostało...ale ja kocham palić i nic tego nie zmieni.
Na Wigilię Fundacyjną się spóźniłam i weszłam w trakcie życzeń, ale nie żałowałam.

I właśnie...Wigilie Fundacyjne. Cudowny czas. Niesamowicie ujmowała mnie ich atmosfera i to, że choć wszyscy byliśmy z różnych światów, w różnym wieku, znaliśmy się mniej lub bardziej potrafiliśmy znaleźć wspólny język...język życzliwości i dobroci,  szczerość życzeń składanych była bezcenna.

Dochodzimy do samego, rzeczywistego Dnia Wigilii. Wiele wydarzeń świątecznych dla pacjentów organizowanych jest w okolicy Świąt, ale my rozdawaliśmy prezenty pacjentom w samą Wigilię. Jeden raz, dwa lata temu, udało mi się dojechać w ten dzień. Wcześniej mówiłam sobie, że przecież muszę jeszcze posprzątać, popiec, ogarnąć siebie,  jechać ze Skierniewic do Wawy i wrócić...ale raz powiedziałam sobie: Halo, czy o to naprawdę w te Święta chodzi? Wiedziałam, że jak nie pojadę to będę żałować. Uważam, że to była bardzo cenna lekcja i cieszę się, że pojechałam. Pacjentów nie było dużo, ponieważ w miarę możliwości, jeśli stan zdrowia tylko na to pozwala wracają do domu na Święta...ale zostaje grupa osób, którym nie jest to dane. Sam fakt obecności drugiej osoby, słowo, uśmiech, przytulenie mają ogromne znaczenie dla osób chorych, ale i dla nas...to zawsze działa w dwie strony. 
Pamiętam, że wróciłam do domu i w biegu wpadłam pod prysznic, kiedy wyszłam na stole czekała ode mnie kartka Świąteczna z prezentem od mojej Śp. przyjaciółki Pauliny, o której pisałam w innym wpisie i zrodziło się we mnie poczucie, że te Święta są wyjątkowe i że naprawdę czuję ich magię ;) i aktualnie bardzo mi jej brakuje.

Kochani życzę Wam by w Was w te Święta obudziła się nadzieja na lepszy czas, by w waszych serduchach  zrodziło się coś pozytywnego :) Bądźcie z tymi, którzy Was kochają. Poślijcie dobre myśli tym, którzy Święta spędzają w szpitalach, hospicjach. Jeśli wśród waszych bliskich są osoby chore bądźcie z nimi. Przytulajcie się. Nie bójcie się rozmawiać o tym, co trudne i odnajdźcie swój sposób by obudzić magię Świąt :)





wtorek, 29 listopada 2016

Trudno nie wierzyć w nic.

 Temat wiary w ciężkiej chorobie...to ciężki temat, nie da się ukryć i choć są mistrzowie, tacy jak ś.p ksiądz Kaczkowski, którzy mówią o tym wiele, to zawsze będzie to temat sporów, dyskusji i pytań bez odpowiedzi. Chciałabym napisać o moim spojrzeniu na tę kwestię.

Od początku wiedziałam, że zaczynanie tematu religii, wiary i duchowości na oddziale onkologicznym to ryzykowne przedsięwzięcie. Może dlatego też nigdy sama tego nie inicjowałam. Znam osoby (psychologa hospicyjnego) odmiennego zdania, który zawsze od wiary próbuje zaczynać rozmowę z sobą terminalnie chorą. Ja sobie tego nie wyobrażam. 
Natomiast jeśli ktoś ten temat sam zacznie i pokaże, jak jest on dla niego ważny, warto go chociażby wysłuchać. Niekoniecznie musimy wierzyć w to samo i mieć takie samo zdanie. To nie jest miejsce na nawracanie kogoś i przekonywanie do swoich racji.
 Pamiętam, jak kiedyś wysiadłam z autobusu i idąc do Centrum Onkologii dołączyła do mnie kobieta, pytając o drogę.  Zaczęłyśmy iść razem i rozmawiać. W pewnym momencie zorientowałam się, że jest świadkiem jehowy i bardzo chce mnie przekonać do swojej wizji Boga i świata. 
 Umówmy się, że przeciętna reakcja, kiedy do naszych drzwi puka świadek jehowy jest mniej więcej taka, jak wtedy, gdy zjawia się akwizytor próbujący wcisnąć nam żelazko najnowszej generacji: ''Nie, dziękuję. Do widzenia.''  Jednak, kiedy spotkałam tamtą kobietę...zeszło to dla mnie na drugi plan. Widziałam w niej kobietę, która idzie na pierwszą chemię i chcę mi powiedzieć o tym, w czym pokłada nadzieję. Może właśnie to dawało jej największą siłę w tym momencie. 

 Innym razem spotkałam pacjentkę na sali kilkuosobowej, która bardzo się ucieszyła, jak dowiedziała się kim jestem i tak oto do mnie rzekła:
- Ojejku, wie Pani...ja zawsze chciałam pracować z chorymi w hospicjum albo w szpitalu...ale zawsze nie było mi po drodze...ale teraz jestem szczęśliwa, bo uważam, że Bóg zesłał mi tego raka, żebym zobaczyła, jak to jest.
- Nie do końca rozumiem. Mówi Pani, że jest szczęśliwa z tego powodu, że jest Pani chora?
- Tak, bo ja to traktuję jako dar od Boga.
- Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszę takie słowa...ale oczywiście ma Pani prawo do tego.
Inne pacjentki zaczęły się odzywać:
- Co Pani opowiada...a dzieci chore na raka, to też dar?
- No właśnie... My już przeżyłyśmy swoje. Mamy dzieci wnuki, a takie maluchy, co one winne, a ich rak też nie oszczędza.
Na co pacjentka, z którą wcześniej rozmawiałam:
- A ja to rozumiem. Pogodziłam się z tym. To wola Boga.
-A tam opowiada Pani...ja tego nigdy nie zrozumiem.
- Ja też...
Każda z nich miała prawo własnego zdania, a ja choć było mi ciężko starałam się być bardzo dyplomatyczna. 

Zdarza się tak, że w czasie choroby wiara się wzmacnia i rytuały religijne  oraz modlitwa dają pacjentom ogromną siłę do walki z chorobą. Niektórzy też próbują targować się z Bogiem na zasadzie np.'' Boże pozwól mi dotrwać do komunii wnuka, a potem możesz mnie zabrać.'' Może być to pomocne, ale przez pewien czas. Nie zabraknie też takich osób, które będą wkurzone na Pana Boga i nie będą chciały słyszeć o  niczym, co się z nim wiążę. Musimy mieć świadomość, że do wszystkich tych reakcji chory ma prawo, a jego postrzeganie Boga i świata może się zmienić w trakcie choroby.

   O właśnie...a co z dziećmi chorymi, ich rodzicami i ich wiarą? 
 Cóż...sama zadawałam sobie te pytania. Dlaczego Bóg na to pozwala? Przecież powinny się teraz bawić i przeżywać najbardziej beztroski czas swojego życia, a nie mieć pakowaną chemię, spędzać tygodnie będą przykutymi do szpitalnego łóżka? itd... Nie znalazłam odpowiedzi. Najmądrzejsi jej chyba nie znają i oczywiście można próbować jej szukać w książkach, u księży...ale są takie pytania, na które nie poznamy odpowiedzi po tej stronie...i tzw. cierpienie niezawinione jest właśnie tematem, który jest osnuty głęboką tajemnicą. Mam nadzieję, że kiedyś poznam ją i jej sens.

  A wiara w hospicjum?
Na pewno pomaga zarówno choremu, jak i osobom wspierającym...Jeśli nosimy w sobie wiarę, że po drugiej stronie czeka na nas lepszy świat, zapewne łatwiej jest nam pogodzić się ze swoim stanem i dolegliwościami...Niektórzy nawet utożsamiają swoje cierpienie z krzyżem Chrystusa. Jeśli tej wiary nie ma, z pewnością ciężej jest znaleźć punkty zaczepienia, ale psycholog to nie ksiądz...bliski to nie ksiądz...i nie mamy prawa zmuszać kogoś, by uwierzył, że jego cierpienie ma sens, a później czeka na niego życie w raju...
 Pamiętam, jak w hospicjum stacjonarnym, jedna pacjentka powiedziała mi:
- Wie Pani, ja już nie wierzę.
- Chcę Pani o tym porozmawiać?
- Eh...ja tu jestem już ładnych parę miesięcy.  Bardzo wiele osób już zmarło odkąd tutaj jestem. Ta staruszka, która leżała obok, która zmarła wczoraj. Widziała ją Pani?
- Tak,  jak byłam u Pani...ale nie było już z nią kontaktu.
- No właśnie ostatnie tygodnie tylko leżała pod cewnikiem i innymi rurkami. To nie jest życie, to nie jest godne umieranie.  Nie wierzę, że ktoś nam nami jest. Już nie. Za dużo tu widziałam.

...
Wspomniałam chwilę wcześniej o księdzu. Moim zdaniem jest to bardzo ważna osoba w hospicjum/ szpitalu, ale powinna mieć do tego prawdziwe powołanie. Nie, nie do kapłaństwa. Konkretnie do pracy z osobami chorymi. Nie jest to łatwa rola, a niezwykle  cenna.  Niestety nie każdy ksiądz jest księdzem Kaczkowskim, choć można spotkań wspaniałych kapłanów.

No dobra...zapytacie...ale co Ty Ilona o tym wszystkim sądzisz? Ja sądzę, że jest to kwestia bardzo indywidualna i wiele zależy od  tego  w jakim miejscu życia się znajdujemy. Czy onkologia wpłynęła na moją wiarę? Tak. Zawsze zadaje sobie dużo pytań i drążę, staram się zrozumieć.  Spotykając się z chorobami, cierpieniem i śmiercią  pojawia się ich jeszcze więcej, zwłaszcza tych związanych z wiarą i zastanawianiem się nad sensem tego wszystkiego.
Myślę, że nikt z nas nie jest w stanie zagwarantować, jakby zareagował, gdyby ktoś z jego bliskich cierpiał z bólu i wołał do Boga ? Czy jego wiara byłaby cały czas  niezachwiana.  Być może za kilka lat dzięki nowym doświadczeniom, moje spojrzenie całkowicie się zmieni.
Myślę, że tak naprawdę prawdę i wiarę i tak mamy wypisaną głęboko w naszych sercach i nie możemy oceniać nikogo z jej powodu.



''Przecież musi być coś po drugiej stronie tęczy
Cicha miłość, mała dróżka z tysiącem poręczy
Przecież musi być gdzieś lustrzane odbicie
Prawdziwe słowa.''


poniedziałek, 14 listopada 2016

Pył na wietrze.

'' Wszystko, czym jesteśmy to pył na wietrze...żadne pieniądze nie kupią Ci kolejnej minuty.'' Tak mówią słowa jednej z pięknych piosenek...więc, jak to jest z życiem, naszą śmiertelnością, odchodzeniem naszych bliskich, pacjentów i nieuchronnością naszego odejścia ???

   Tak, mam 26 lat i ktoś mógłby powiedzieć, że nie powinnam w ogóle o tym myśleć...otóż moje doświadczenia nauczyły mnie, że wiek nie jest absolutnie żadną gwarancją niczego. Nie mam absolutnie na myśli, żeby cały czas myśleć o odchodzeniu i śmierci, ale by  nosić w sobie nutkę pokory wobec niej.
  Cóż...żyjemy w czasach  skomercjalizowanych, przepełnionych idealnymi rzeczami, sylwetkami, w których cierpienie i śmierć za wszelką cenę próbuje się zatuszować, zalukrować, przypudrować...tak, jakby nie istniała. 
Nie zabieramy dzieci na pogrzeby, mówiąc,że babcia odeszła...co dla kilkuletniego dziecka brzmi mniej więcej ''babcia poszła, więc babcia wróci'', bo nie zdaje sobie ono jeszcze sprawy, że śmierć jest nieodwracalna. 
Boimy się o niej rozmawiać, uciekamy od niej... a gdy przyjdzie się nam z nią zetknąć,jesteśmy bezradni i dużo silniej przeżywamy stratę. Znane mi są przypadki, gdy rodzina dzwoni na siłę po pogotowie, by zabrało umierającą osobę z własnego lęku przed jej śmiercią w domu. Co finalnie może jej wydłużyć życie o kilka godzin...tylko ten koniec życia spędza nie w otoczeniu bliskich i własnego domu, tylko  rurek, pomp i personelu w białych kitlach.
Kiedyś trafiłam też na film dokumentalny, który pokazywał podejście do śmierci ludzi mieszkających na wsi i obrzędy z tym związane. Wspólnotę, którą potrafili stworzyć. 
Mam w pamięci też siostrę mojej prababci, która siedziała przy trumnie i głaskała ją po głowie z niesamowitym spokojem. Ktoś powie z ironią, że ''ludziom prostym, starszym, wierzącym, ze wsi jest łatwiej...ale tak naprawdę to ciemnogród, bo nie mają świadomości i dostępu do wiedzy.'' Naprawdę? To dlaczego my, ludzie, którzy mają dostęp do wiedzy, nauki, rozwoju...w najważniejszych i kluczowych sprawach nie umiemy sobie poradzić?
  Wiem, że ktoś może sobie pomyśleć...''Ilona, Ty masz inne spojrzenie na to wszystko, umiesz się z tym pogodzić...a ja nie.'' Otóż...nieprawda i dlatego między innymi  ten wpis.
  Kiedy odbywałam staż w hospicjum stacjonarnym w Warszawie,zrozumiałam wiele rzeczy. Między innymi to, że nie jestem do końca pogodzona z własną śmiertelnością i z tym w jaki sposób muszą odchodzić inni. Umiałam się głośno do tego przyznać.
  Kilka razy byłam u jednego pacjenta, najpierw jako obserwator, potem samodzielnie zadając pytania i jako psycholog, za którego plecami siedziała kierowniczka psychologów, oceniająca moją rozmowę.
Pacjent, z którym wcześniej rozmawiałam długo, na różne tematy był bardzo spięty i poddenerwowany i czułam, że chce jak najszybciej zakończyć nasze spotkanie. Po wszystkim  omówiłam rozmowę z przysłuchującą się jej psycholog.
- Ilona, jak oceniasz wasze spotkanie?
- Było zupełnie inne niż dotychczasowe. Było widać spięcie u Pana Janusza i  ja chyba też troszkę się spięłam tą sytuacją.
- Wiesz...nie chciałam Ci mówić tego wcześniej, ale wczoraj w jego sali zmarł pacjent, na łóżku naprzeciwko. On to bardzo przeżył. Pierwszy raz był przy czyjejś śmierci,
 Na chwilę mnie trochę przytkało. Pamiętałam tego drugiego pacjenta. Pamiętałam tę salę. Pomyślałam, jak mógł się czuć Pan J...
Po chwili namysłu powiedziałam.
- Wiesz co Dorota, chciałabym Ci powiedzieć: Tak, to zrozumiałe, że jest mu z tym ciężko i że teraz to przeżywa...ale po prostu wyobrażenie sobie tego, co on czuł mnie przerasta.
- Jak myślisz dlaczego?
-  Bo nie jestem pogodzona z własną śmiertelnością.
- Dokładnie tak. 
- Ale dobrze, że to powiedziałaś głośno i masz tego świadomość.

  Przyznałam się do tego, bo tak czułam.  Chciałam być w zgodzie ze sobą. Myślę sobie, że wiele osób nie umie powiedzieć o tych obawach głośno, a co za tym idzie zrobić pierwszy krok by je przepracować. Nie jest to łatwe, tak samo jak temat nie jest łatwy...ale myślę, że warto chociaż próbować o nim mówić.
 Jeśli chodzi o pacjentów sprawa jest bardziej skomplikowana, bo czasem nie dopuszczają do wiadomości powagi stanu w jakim się znaleźli. Czasem takie mechanizmy obronne pozwalają im po prostu przetrwać przez jakiś czas i nie naszą rolą jest je niszczyć, wręcz nie wolno tego robić...ale jeśli mówimy o relacjach rodzinnych, relacjach chorych z rodzinami... jeśli ktoś siada przy łóżku chorej terminalnie matki i ona mówi:
- Ciekawe jak jest po drugiej stronie. Czuję, że mój czas już się zbliża.
a ktoś jej odpowie:
-  Mamo daj spokój, jeszcze nas przeżyjesz'' albo zareaguje wręcz złością, odbiera jej możliwość mówienia o swoim lęku przed śmiercią, oswajania go...i wzajemnego zbliżenia w tak trudnym i ważnym momencie.
Dlaczego? Powodów może być kilka. Często  dlatego, że kocha swoją matkę i nie wyobraża sobie jej odejścia i spycha, to co nieuniknione daleko. Często też ktoś sam  nie pogodził się z własną śmiertelnością.

To co ja mogę zrobić?  I do czego ja dążę?
Dążę do tego, że najważniejszą rzeczą w tym wszystkim jest dbałość o relacje i szczerą rozmowę. Pacjent, o którym mówiłam i wielu innych pacjentów z hospicjum miało ogromne problemy w relacjach. Niektóre z nich pojawiają się dopiero w trakcie choroby, ale zazwyczaj choroba terminalna po prostu nasila konflikty, które kiełkowały  przez lata.  Wszyscy stąd odejdziemy, prędzej, czy później. Dlatego, jak to ksiądz Kaczkowski mówił, żyjmy na pełnej petardzie...ale też w kontekście uczuć i relacji. Kiedy wszystko sprowadzimy tylko do powierzchowności, to tak naprawdę to traci sens.  Wiele osób odwiedzających swoich bliskich w hospicjum, czy szpitalu nie wie, co ma mówić...a czasem wystarczy być, potrzymać za rękę, przytulić, dać łzom płynąć i dać sobie szansę, by powiedzieć o swoich własnych uczuciach i lękach. Tak proste, a jednak tak cholernie trudne. 
Nie chcę generalizować i mówię o moich własnych spostrzeżeniach i odczuciach. Uważam, że temat jest niesamowicie ważny, choć trudny. Nie chciałam go posypać lukrem. Chciałam uświadomić, że te obawy i lęki są normalne, że nie jest wstydem o nich mówić. Temat jest bardzo szeroki i bardziej skomplikowany niż by się mogło wydawać...ale jedno jest pewne: Nie jest to temat tabu. Jest to samo życie, którego odchodzenie i śmierć są nieodłącznymi etapami.

''Nie bójcie się bliskości. Nie czekajcie, bo jest coraz później. Kochajcie teraz.''
- ks. Jan Kaczkowski




poniedziałek, 31 października 2016

(Bez) refleksyjnie.


  Jesienne alejki, pełne kolorowych, spadających liści, zapach dymu z kominów, mgła, deszcz, nastrój sprzyjający refleksji... i właśnie przychodzi on 1 listopada- Dzień Wszystkich Świętych a po nim Zaduszki. Święta, które tym bardziej powinny nas skłaniać do przemyśleń...ale, czy aby na pewno tak dziś  jest?

Osobiście mam wrażenie, że dla niektórych to Hallowen, stało się głównym powodem do świętowania.  Pogańskie święto, które jest poświęcone kultowi śmierci. Dlaczego z taką łatwością przebieramy się za duchy, kościotrupy, zombie i wróżki ? W moim odczuciu głównie dlatego, że nie znamy wagi tego, w co się ''bawimy''. Nie do końca wiemy, czym tak naprawdę jest to ''święto''. Większość z nas traktuje to jako niewinną zabawę...bo co w tym złego, żeby wydrążyć dynie, popić i pośmiać się w gronie znajomych. Teoretycznie nic...ale gdy sięgniemy głębiej i dotkniemy strony duchowej nabiera to zupełnie innego znaczenia.
Może by tak zrobić sobie imprezę ''Wszystkich Świętych'' poprzebierać się za wybraną postać świętego, spróbować dowiedzieć się o nim czegoś więcej i dobrze się bawić...ale przecież to trudniejsze niż wymazanie się na czarno, czy zarzucenie na siebie prześcieradła. Poza tym to nie jest na czasie i w ogóle ''weź zamilcz kobieto''...ale zadaj sobie teraz jedno pytanie: Wolisz świętować śmierć, czy życie ? 

  1 listopada...czyli Święto Wszystkich zbawionych. 2- listopada, Święto w które powinniśmy się modlić za dusze osób zmarłych, by tego zbawienia mogły dostąpić.
 W te dwa dni przez polskie cmentarze przewijają się tysiące ludzi...ale pytanie brzmi dlaczego? Bo jest wolne i tak wypada? Bo wszyscy idą wtedy na cmentarz? Czy dlatego, że rzeczywiście kochamy te osoby i z miłości, pamięci i szacunku do nich chcemy ich odwiedzić ? I mamy nadzieję, że kiedyś się z nimi spotkamy?
Oto jest pytanie...
Czasem niestety mam wrażenie, że jest to Święto bardziej osób żywych. Nie ma nic złego w tym, że ktoś się ubierze odświętnie. Sama lubię ładnie wyglądać i nie widzę w tym nic złego...ale komentarze w stylu: '' A widziałaś tamtą, jak się odpieprzyła?'' ;'' O... ta Kowalska to jaka gruba się zrobiła'' itd...itp...to mi się coś w środku przekręca.  
Podobnie rzecz ma się z typowym  przesciganiem się w to, kto jest najlepszym dekoratorem grobu... ''w prawo te kwiatki'', ''nie...weź przesuń tą wiązankę'',
 Jest jeszcze tak zwana przeze mnie ''dochodzeniówka''... ''Ciekawe, od kogo te znicze ?'' , ''Te pewnie od tej, a te od tamtego'', ''U nich jest więcej niż u nas'' itd itp... 
Oczywiście można tutaj dołożyć miłośników selfie ''zawsze i wszędzie''...2 lata temu byłam świadkiem, jak dwie dziewczyny robiły sobie zdjęcia na cmentarzu i jedna do drugiej rzekła: ''Nie, no bardziej w lewo, żeby grobu nie było widać.'' Tak...widocznie cmentarne tuje są najlepszym tłem do robienia fotek...
  Czy naprawdę o to w tym chodzi? Wystroić się, położyć kwiatki, zapalić świeczkę, skomentować infrastrukturę i dekoracje cmentarne, garderobę sąsiadów i wrócić do domu bez większej refleksji.

 W tamtym roku stwierdziłam,że chcę inaczej. Pojechaliśmy z bratem wieczorem odwiedzić bliskich na cmentarzach. Zmrok, mało ludzi, morze zniczy...niezwykła atmosfera. Poszliśmy zapalić znicze na grobach, modliliśmy się i przy każdym staliśmy jakiś czas, wspominając pochowane tam osoby. Kim były, jak je pamiętamy...przypominaliśmy sobie jakieś smutne, albo śmieszne momenty...ale też rozmawialiśmy o życiu, o korzystaniu z niego i jego ulotności. Wtedy poczułam, że to jest sposób spędzania tego dnia, który mi odpowiada.
 Nie przychodzę na grób, na który mam rzucić kwiatek i zapalić znicz. Przychodzę do kogoś...np. do ukochanej babci , która robiła najlepsze uszka z barszczem na świecie, albo do  dziadka, który był miłośnikiem zbierania grzybów, do prababci, która opowiadała mi o wojnie i jako dziecku na starej kuchni robiła mi coś pysznego, czego nie jestem w stanie odtworzyć, ale zawsze pozostanie w mojej głowie, jako jeden ze smaków dzieciństwa... Może warto spróbować inaczej.
Dobrym pomysłem wydaje się  też wrócić do domu, otworzyć stary album, powspominać bliskich, podopytywać, o tych których nie znaliśmy... W wielu z nas jest poczucie winy, żal...zwłaszcza, jeśli ktoś odszedł niedawno...wtedy ten dzień przeżywa się zupełnie inaczej, bo emocje i minione zdarzenia są bardzo świeże i ból jest bardzo mocny. Z czasem przeżywamy stratę zupełnie inaczej, i to jest właśnie ten czas: na wspomnienia, modlitwę, pamięć o tych, których nosimy w naszych sercach, choć nie ma ich z nami fizycznie.
 Niektórzy mówią: ''Idź na cmentarz. Tam się opamiętasz.'' Osobiście działa to na mnie tak, że tym bardziej chce mi się żyć. Nikt z nas nie wie, ile czasu zostało nam tutaj na ziemi, więc wykorzystajmy go najlepiej. Kochajmy żywych i nośmy w sercach umarłych...ofiarujmy im największy dar jako możemy, czyli modliwę za ich dusze...a na niektóre pytania  i tak odpowiedzi poznamy dopiero po drugiej stronie.



''Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna 
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście 
przychodzi jednocześnie jak patos i humor 
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej 
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu 
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon 
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy 
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć 
kochamy wciąż za mało i stale za późno ...''
- ks. Jan Twardowski

poniedziałek, 24 października 2016

Pomocne dłonie i drugie szanse.

  Życie ma to do siebie, że stawia na naszej drodze różne przeszkody. Wplątuję nas w różne relacje. Czasem bywa tak, że przez jedną głupią kłótnie, czy sytuację niszczy się relacje na lata. Nie zawsze więzi da się odbudować, ale może czasem warto spróbować. Zwłaszcza, jeśli ktoś nas potrzebuje.

 Mniej więcej rok temu, gdy odeszłam z hospicjum, nie chciałam mieć z tym miejscem absolutnie nic wspólnego. Powodów nie będę opisywać publicznie. W każdy razie, chciałam się odciąć od całej organizacji i wszystkich osób z nią związanych. 
Pewnego dnia, byłam na mieście i wypłacałam pieniądze z bankomatu. Gdy schowałam portfel do torebki i zaczęłam iść spokojnym krokiem dalej, usłyszałam wołanie za sobą... ''Ilona...Ilona''.  Odwróciłam się i zobaczyłam jedną z osób, z którymi do niedawna pracowałam. Sprawa była bardzo świeża i emocjonalnie jeszcze sobie jej nie przepracowałam. Była to jednak osoba, którą szanowałam mimo wszystko.

- Cześć Ilonka. Co słychać?
- Cześć. Jakoś...bez szału. Wiesz, ja bardzo mocno przeżyłam to wszystko.
- Ilonka...masz chwilę?

  Nagle zobaczyłam na zawsze pogodnej i uśmiechniętej twarzy lęk i zmieszanie.
- Tak się cieszę, że Cię spotkałam....Wiesz...mój mąż jest w szpitalu. 
- Co się stało?
- Miał utratę pamięci. Było już po Wszystkich Świętych,  a on wstał i pytał się, czy jedziemy na cmentarz...w ogóle nie wiedział, jaki jest dzień...właśnie idę do niego do szpitala. Możesz ze mną pójść kawałek?  Nie wiem, co mam robić...

  Przeszłyśmy spacerem kawałek od centrum aż do szpitala. Chociaż mój kierunek był zupełnie przeciwny. Czułam, ze nie mogę się odwrócić na pięcie i zlekceważyć całej  sytuację.

- Wczoraj dostałam informację, że siostra mojego męża nie żyje. Chorowała długo, ale akurat teraz zmarła. Jak ja mam mu to powiedzieć?  Czy w ogóle teraz powinnam mu to mówić? Nie wiem nawet, co z nim teraz...zaraz porozmawiam z lekarzem i się dowiem.

- Moim zdaniem nie powinnaś mówić mu tego od razu. Dopóki nie dowiesz się o jego stan zdrowia...jeśli w grę wchodzą zaburzenia poznawcze i neurologiczne trzeba bardo uważać. Może to być bardzo silny wstrząs w tym momencie.
- No tak masz rację...ale ja się boję, że on coś wyczuje.
- To oczywiście niewykluczone. Znacie swoje reakcje...i może dzięki temu wyczujesz, ile jest w stanie przyjąć.
- Jest jeszcze jedna rzecz...ktoś musi powiadomić ich matkę. Ona nie do końca zdawała sobie sprawę ze stanu córki, kontaktowały się tylko telefonicznie...Teściowa nie wychodzi praktycznie z domu, ledwo się porusza. Nie wiem, czy w ogóle jej mówić, czy powinna iść na pogrzeb...
- Według mnie to oczywiste, że powinna wiedzieć i mieć możliwość decyzji, czy chcę wziąć udział w pogrzebie. Nie możecie jej tego odebrać.
- No tak...wiem, ale...nie wiem, czy mam zadzwonić, czy pojechać tam.
- Jeśli masz taką możliwość to pojedź i porozmawiaj z nią w cztery oczy.
- Chyba będę musiała to zrobić...za dużo tego.
- Przykro mi, że tak wiele na Ciebie spadło w jednym momencie.
- Dobrze, że Ciebie spotkałam...myślałam, że zwariuje.

 Postałyśmy pod skierniewickim szpitalem  kilkanaście minut rozmawiając. Były łzy i przytulenie na do widzenia.

Tak...mogłam powiedzieć: ''Cześć, u mnie super''...i pójść dalej, bo przecież chciałam się całkowicie odciąć...ale są takie sytuacje, że lepiej jest posłuchać serca. Jeśli spotkacie na swojej drodze kogoś z kim się pokłóciliście, poraniliście lub są między wami nie wyjaśnione relacje, starajcie się porozmawiać, próbować wyciągnąć dłoń na zgodę, póki nie jest za późno... Nie zawsze się uda, ale warto spróbować, czasem schować swoją dumę...a zwłaszcza nie warto odrzucać dłoni, która prosi Was o pomoc. 

''Człowiek ma prawo patrzeć na drugiego z góry tylko wówczas, kiedy chce mu pomóc, aby się podniósł.''

czwartek, 6 października 2016

Rozstaje dróg.



  Kiedy zaczynałam pracę w hospicjum na samodzielnych dyżurach dla członków rodzin, stałam przed ogromnym wyzwaniem, ale bardzo chciałam je podjąć.
 Jedną z moich pierwszych pacjentek była żona mężczyzny chorego na raka płuc. Ujrzałam dojrzałą kobietę, która sama borykała się z kłopotami zdrowotnymi. Wydawała mi się osobą ''z charakterem'' i na początku nie wiedziała, czy może zaufać tak młodej osobie, jak ja.
Jednak rozmawiałyśmy bardzo długo. Popłynęło dużo łez. 
Wtedy zaczęłam naprawdę rozumieć, dlaczego członkowie rodzin, tak bardzo chronią siebie nawzajem i wypierają fakty. Później sama zresztą też tego doświadczyłam.

- Czy Pani mąż wie, że jest po opieką hospicjum?
- Nie... Powiedziałam mu, że załatwiony po znajomości lekarz przyjedzie do domu...
- Mąż nie dopytywał o nic?
- Nie...ale ja mam wrażenie, że on wie...coś przeczuwa.
- Wie Pani czasem się tak zdarza, że kochamy kogoś tak bardzo, że chcemy go chronić przed prawdą, a ta druga strona doskonale czuje, co się dzieje i chcę chronić drugą stronę. 
-  Wie Pani, że chyba może tak być...
- Domyślam się, że to musi być bardzo ciężkie, ale w ten sposób odbieracie sobie wzajemne wsparcie.
-  (płacz) ale ja nie umiem mu tego powiedzieć...ja mam nadzieję, że on z tego wyjdzie. Niedawno urodził nam się wnuk. Chcę widzieć, jak się cieszy na jego widok.  Tak bardzo go kocham.
...
Minęło trochę czasu. Odbyło się jedno spotkanie dla rodzin, na którym wspólnie z lekarzem odpowiadaliśmy na pytania rodzin. Przyszło kolejne. 

-  Posłuchałam Pani. Przełamałam się. Oboje płakaliśmy...ale wie Pani co, właśnie przyszedł czerwiec. Tak bardzo się boję tego czerwca. 
-  Cieszę się bardzo w takim razie, że szczerze porozmawialiście, ale  dlaczego obawia się Pani czerwca?
-  W czerwcu zmarła moja mama i siostra i boję się...że mąż też odejdzie w czerwcu.
....
 Przyszedł czerwiec. Pewnego dnia weszłam do małej galerii handlowej. Chciałam  tacie kupić galaretki na Dzień Ojca. Czyli był 23 czerwca. 
Idąc, zauważyłam po prawo w salonie Orange moją pacjentkę. Całą na czarno, ze spuszczonym wzrokiem. Przeszedł mnie wewnętrzny dreszcz. Czułam. Wiedziałam. 

Poszłam trochę zamyślona do Tesco z myślą, że muszę do niej wrócić. Tak też zrobiłam.
- Dzień dobry.
- Ooo, dzień dobry.
- Mogę usiąść z Panią?
- Oczywiście, dobrze, że Panią spotkałam.
- Muszę pozałatwiać trochę spraw papierkowych po mężu.
- Przykro mi. Nie zostałam poinformowana, ale jak Panią zobaczyłam od razu się domyśliłam.
- Jak się Pani czuje?
-  Źle...ale jestem na lekach. Pewnie zdziwiła się Pani, że się nie rozpłakałam. Jest naprawdę ciężko. 
Posiedziałyśmy trochę na okrągłej, pomarańczowej kanapie, o ile mnie pamięć nie myli. Przytuliłyśmy się na odchodne.

,..
 Za jakiś czas po dyżurze wybrałam się do Rossmana i znów na siebie wpadłyśmy przy stoisku z lakierami.
- Dzień dobry. Znów na siebie wpadłyśmy.
- Dzień dobry. No rzeczywiście.
- Wychodzę z domu, żeby nie zwariować. Myślałam o jakimś kolorze na paznokciach. Przeważnie mam bezbarwny.
- Niech Pani spróbuje, a co.
- Może rzeczywiście...ale nie wiem, czy mi to pasuje.
- Najważniejsze, żeby Pani się dobrze czuła.

Kobieta wyjęła portfel i pokazała mi zdjęcie męża:
- Niech Pani zobaczy, to mój mąż. Prawda, że przystojny?
- Mhm.
 Umówmy się, nieważne, czy był mężczyzną w moim typie. Dla niej był mężczyzną jej życia. Największym przystojniakiem pod słońcem.

...
 Dzień, w którym rozstałam się z hospicjum, jeśli można to tak nazwać. Zawiodłam się na ludziach i miejscu, z którym wiązałam swoją drogę zawodową. Moje ideały legły w gruzach. Kiedy zatrzasnęłam za sobą drzwi i szłam smutna, zawiedziona a zarazem dumna, że miałam odwagę się postawić, znów los chciał, że na siebie wpadłyśmy.

- Dzień dobry.
- Dzień dobry. Właśnie Panią chwaliłam do mojej koleżanki i opowiadałam jej, jak mi Pani pomogła, jak mąż chorował i po jego śmierci.
- Cóż za traf. Dziękuję.
- A jak tam się pracuje?
- Właśnie od dzisiaj tam nie pracuje.
- Jak to?! Dlaczego?
- Powiedzmy, że nie dogadałam się z osobami ''nade mną''.
- Aha, Szkoda wielka...To ja też już tam nie pójdę! ;p

...
Tak, to nie były przypadki. Obie spotkałyśmy się po coś. To bardziej niż oczywiste, ale ten wpis chciałabym zakończyć innymi słowami.



  
(Kraków, 2015)

''Jeśli śmierć może nas czegoś nauczyć... to tego, że w życiu nie liczy się nic oprócz miłości.''








sobota, 1 października 2016

Kadry z życia.



  Pewnego dnia w Centrum Onkologii zorganizowaliśmy wspólnie z inną Fundacją akcję, która polegała na przyozdobieniu ścian oddziałów szpitalnych barwnymi obrazami namalowanymi przez osoby niepełnosprawne. 
Uważałam to za świetny pomysł. Bo cóż może być złego w tym, żeby  rozświetlić i rozweselić szare ściany i korytarze wnosząc trochę kolorów w życie pacjentów? Ustaliłam wszystko z Oddziałową, mieliśmy zgodę Ordynatora Kliniki, w której koordynowałam wolontariat, więc nie spodziewałam się żadnych niemiłych niespodzianek.

  Weszłam na oddział z kilkoma przydzielonymi osobami z firmy, której pracownicy pomagali nam w ramach wolontariatu, poświęcając dobrowolnie swój czas. Mieliśmy ze sobą potrzebny sprzęt do wkręcania, wiercenia i zawieszania obrazów i właśnie kiedy mieliśmy zabrać się do pracy, pojawił się niesamowicie wzburzony lekarz, który od razu na nas ''napadł'':
- Proszę to zabierać i opuścić oddział.
-  ...ale my mamy zgodę na powieszenie tych obrazów.
- Ja tu jestem ordynatorem i się nie zgadzam, żeby były wieszane te bohomazy. Niech Pani to zabiera..
-  Tak się składa, że mam zgodę ordynatora i wszystkie szczegóły ustalałam z Oddziałową.
- Ja tu dzisiaj pełnię funkcje ordynatora i nie ma Pani nic do powiedzenia.
- Nie rozumiem, w czym Panu przeszkadza to, że chcemy wnieść trochę koloru na oddział? Poza tym wszystko było ustalone.
- Tak się składa, że ja tu pracuję i będę musiał patrzeć na to codzienne. Nie życzę sobie tego.
- Ja też tu pracuję, ale nie robię tego dla Pana, tylko  dla pacjentów.
- Jak Pani w ogóle śmie porównywać swoją pracę do mojej ?
- Nie zauważyłam, żebym starała się coś takiego zrobić.
- Niech sobie Pani to weźmie i powiesi gdzie indziej?  Najlepiej gdzieś na dole...gdzie nie będę musiał tego czegoś oglądać.
- Pewnie, dla Pana pewnie najlepiej, gdybym powiesiła je w kostnicy?!

Pan doktor, jakby na chwilę zaniemówił,  potem jeszcze raz powiedział, że mamy się wynieść.

Całej rozmowie przypatrywała się ekipa, która ze mną weszła i padły słowa: 
-Wiesz co Ilona, jeszcze nie spotkaliśmy się z takim chamstwem. Jak tak można...
- Ja też nie.

Powiedziałam, żeby zaczekali i poszłam po dyrektorkę fundacji. Po jej rozmowie z Panem doktorem, obie musiałyśmy wyjść ochłonąć na zewnątrz. Ostatecznie powiesiliśmy obrazy na innym oddziale, gdzie od wejścia lekarz witał nas z uśmiechem.

Spodziewałam  się, że to nie koniec, więc poszłam w poniedziałek do oddziałowej. Od wejścia wiedziała o co chodzi.
- Ilona, przepraszam za tą sytuację. Zaraz pójdę po ordynatora, żeby Cię przeprosił za to, co zaszło.
- Nie trzeba. Dziękuję.
- Na porannym zebraniu Pan Doktor X, wręcz krzyczał, żeby wyrzucić Was z oddziału i napisał na Was skargę do Dyrektora. Ordynator powiedział, żebyś się nie przejmowała i inni lekarze też.
-  Szkoda, że nie mogliśmy powiesić tu obrazów i, że był weekend. 
Nigdy nie spotkałam się z takim zachowaniem.
- Wiesz, on jest naprawdę świetnym specjalistą.
- Absolutnie mu tego nie odbieram. Ale czy on zawsze się tak zachowywał?
- Kiedyś był zupełnie innym lekarzem, facetem. Można było z nim porozmawiać. Teraz posądza pielęgniarki o picie w pracy, składa skargi na wszystkich...nawet jak, jakiś lekarz nie umyje kubka po kawie, to potrafi go wyrzucić do kosza, Nie wiem, co się z nim stało.
- Tak też sobie myślałam. Coś musiało wpłynąć na to, że się tak teraz zachowuje. Nie znałam go wcześniej, więc mogę odnieść się tylko do tej sytuacji, ale zawsze coś mnie skłania, żeby patrzeć głębiej.

    Oczywiście oceniając go po zachowaniu mogę powiedzieć: cham i buc jakich mało, ale  ten cham i buc, jest też świetnym chirurgiem i być może stracił kogoś ważnego i nie umie sobie z tym poradzić, być może przerosły go jego własne problemy, być może totalnie się wypalił. Nie wiem tego.  Mogę sobie tylko gdybać. To był skrajny przypadek, ale często spotykamy ludzi i od razu przypinamy im łatki: pijak, dziwka, kujon, dziwak, tipsiara, grubas, wieśniak...itd...itp... Jeśli nie mamy pojęcia o życiu człowieka, o tym co przeszedł, możemy odwołać się tylko to danej sytuacji, nie mamy prawa oceniać z góry całego życia człowieka, bo nic o nim nie wiemy. 

Życie człowieka jest trochę, jak film  albo przedstawienie teatralne. Jeśli oglądasz go pierwszy raz i wchodzisz w środku, trafiając na jakąś scenę, ciężko jest Ci się połapać o co chodzi w całości. Możesz tylko odnieść się do tego, co w danej chwili oglądasz. 
Podobnie w życiu, gdy widzisz kogoś i możesz odnieść się tylko do danego momentu, czy sytuacji, to nie masz pojęcia dlaczego ten człowiek tak wygląda, czemu się zachowuje  w dany sposób i ile różnych życiowych scen ma już z sobą.  Zanim wystawisz recenzję zastanów się chociaż przez chwilę, czy po jednym kadrze z życia, należy uznać cały film za beznadziejny. 



-





piątek, 23 września 2016

Gadu gadu gadu...baju baju baju.

 Gadu gadu gadu...baju baju baju, czyli ludzkie gadanie.
 Ach, ileż niestworzonych opowieści, zupełnie poprzekręcanych życiorysów, romansów i domniemanych przyczyn tragedii przez nie powstało. Nasuwa się więc pytanie: I co z tego? Skoro to wszystko jest jednym wielkim ''pitu pitu'',nie powinniśmy się tym absolutnie przejmować, a tym bardziej komukolwiek z czegokolwiek tłumaczyć ...a jednak to nie takie proste, jak mogłoby się wydawać. 
 Niestety często to nasze obawy przed tym ''co ludzie powiedzą'' potrafią blokować nasze działania. Nasza głowa potrafi stworzyć sobie dużo bardziej barwne scenariusze wydarzeń, niż nie jedna staruszka z tzw.'' monitoringu osiedlowego.'' Lęk przed ludzką opinią potrafi naprawdę wyrządzić nam samym wiele szkody.
 Oczywiście zdarza się, że  plotki zaczynają uprzykrzać nam życie. Takie przypadki zaiste istnieją, a słowem można zranić bardziej niż nożem...ale lęk przed ewentualnym plotkami, to już zupełnie inna sprawa.

  Kiedy pracowałam już jako psycholog na dyżurach dla członków rodzin osób chorych, przyszła do mnie pewna kobieta potrzebująca wsparcia.
 Opiekowała się na co dzień swoją mamą. Oczywiście w tle wisiały konflikty rodzinne, ale praca w hospicjum nauczyła mnie, ze w ok 90% przypadków się one pojawiają lub wzmacniają. Głównie dotyczą kwestii opieki nad osobą chorą, narastania różnych wcześniej nie wyjaśnionych konfliktów i przede wszystkim...spraw majątkowych...ale wracając do sedna...  Postaram się przytoczyć Wam pewną sytuację przez, którą chcę Wam coś przekazać.

- Wie Pani, teraz mama jest w szpitalu...ale trzeba będzie ją niedługo przewieźć do domu. Ona już nie chodzi. I tutaj pojawia się ogromny dla mnie problem.
-  Jaki? Proszę opowiedzieć.
-  Ja teraz zabieram mamę do siebie i wcześniej mieszkała na piętrze...ale teraz nie wyobrażam sobie jej tam przetransportować, poza tym nie będzie mogła wyjść nawet na dwór, na powietrze. Mam pokój na dole, ale...boję się co ludzie powiedzą...
- Dlaczego się Pani tego obawia?
-  Bo ten pokój jest naprawdę nisko i to tak wygląda, jak w piwnicy.
- Co według Pani mogłoby się stać najgorszego, gdyby ludzi zobaczyli, że Pani mama mieszka w tym pokoju?
- Powiedzieli by, że wepchnęłam matkę do piwnicy...że jestem wyrodną córką....to jest bogate osiedle. Nie chcę, żeby ludzie źle o mnie myśleli.
-  Tego, co ewentualnie powiedzą, tak naprawdę nie wiemy. Zazwyczaj nasze lęki i negatywne wyobrażenia się nie sprawdzają, a nawet jeśli, to w znacznie mniejszym stopniu, niż przewidywaliśmy.
-  Może rzeczywiście ma Pani rację...
-  Jak Pani uważa, gdzie Pani mamie będzie lepiej?
- Myślę, że tam na dole.Mam tam  wyszykowany, ładny pokój, łazienka i przede wszystkim mogłabym wychodzić z mamą na dwór.  Jakoś wsadziłabym ją na wózek i mogła z nią wyjść, żeby sobie posiedziała na zewnątrz i jeszcze nacieszyła oczy.
-  Ja nie mogę Pani powiedzieć, co Pani ma zrobić. Proszę tylko, niech Pani sobie szczerze odpowie  na pytanie, co w tej sytuacji jest  według Pani ważniejsze: dobro mamy, czy ewentualne  myśli i plotki sąsiadów, które póki co są tylko wyobrażeniem?

...
Kobieta jeszcze chwilę biła się z myślami, ale w końcu postanowiła, że mama zamieszka na dole.  Niektórzy powiedzą... Nad czym ona w ogóle się zastanawiała ?! Otóż , każdy z nas ma własne lęki i w różnych sytuacjach reaguje inaczej. Wiem, że niektórych strach przed tym, co ktoś pomyśli lub powie, potrafi naprawdę sparaliżować...Zrobiłbym to, ale....co ona sobie pomyśli. Poszłabym tam, ale...lęk nie może kierować naszym życiem. Niektórym się wydaje, że ludzie są skoncentrowani głównie na nich, a prawda jest taka, że są skoncentrowani głównie na...sobie.  
 Każdemu z nas zdarza się coś o kimś powiedzieć, skomentować, zbyt szybko ocenić. Jesteśmy tylko ludźmi! :) ale jeśli czyimś hobby jest życie, życiem innych, należy mu niestety współczuć...a już na pewno nie należy się tym przejmować. Choć wiem, że to czasem niełatwe...warto się starać.




''Nie traktuj siebie zbyt poważnie. Nikt poza Tobą, tego nie robi''
                                                                             - Regina Brett


'


czwartek, 15 września 2016

Nieprzypadki.

  Jak dowiedzieliście się z mojego pierwszego wpisu uważam, że nie ma przypadków, a ludzie spotkani na naszej drodze stają na niej z jakiegoś powodu. Uważam, że tym razem też tak było.

   Kilka dni temu udałam się do jednej z przychodni na wizytę do neurologa na NFZ. Generalnie  odkąd przyszło mi na początku roku stanąć w roli pacjentki i poznawać uroki służby zdrowia otrzymałam wiele lekcji...jak wiadomo lekcje bywają różne. Niektóre na długo zapadają nam w pamięci, inne bardzo szybko zapominamy, a do niektórych wracamy po czasie, gdy zrozumiemy, że były wartościowe i miały nas czegoś nauczyć.

Przyszłam do przychodni na godz 9:00, gdyż na magicznej kartce widniał napis:  numerek 13, między 9-13. Nauczona doświadczeniem, że u jednego lekarza wizyta trwa trzy minuty, a u innego pół godziny przyszłam punktualnie. Niedługo potem usiadła koło mnie Pani w okolicach 60.




- Który ma Pani numerek?
- 13.
- Ja 15.
- Wie Pani weszła dopiero jedna osoba, ale jest już w gabinecie około 20 minut, także chyba sobie tutaj posiedzimy. Wolałam być punktualnie, bo byłam ostatnio świadkiem awantury, czy należy wchodzić według numerka, czy jak się przyszło.
- Aaa..ja wiem, już tyle chorób przeszłam. Wiele też widziałam i życie  mnie dosyć mocno doświadczyło.
 Straciłam męża, gdy miał 42 lata. Zachorował na żółtaczkę wszczepienną. Służył w policji.
-  Ja też już troszkę dotknęłam tematyki chorób i cierpienia, bo koordynowałam wolontariat na onkologii i jestem po psychologii. Miałam też styczność z hospicjum.
- Tak? O proszę...mi 18 lat temu odjęli pierś. Miałam guza złośliwego.
- 18 lat, szmat czas...ale teraz jest w porządku?
- Tak, ale wtedy...jak się dowiedziałam, że jestem chora to broniłam się przed tym, żeby w ogóle zacząć się leczyć.
- A jak się Pani dowiedziała o chorobie?
-  Czułam, że coś jest nie tak, Wyczułam sobie coś w piersi i powiedziałam siostrze, a ona natychmiast  zabrała mnie do lekarza. Okazało się, że guz piersi, złośliwy.
Lekarz powiedział, żebym jak najszybciej poddała się operacji, ale się bałam.
- I co Pani zrobiła?
-Pojechałam do jakiegoś niby świetnego, znanego znachora, który niby potrafił powiedzieć, co jest człowiekowi i go uleczyć. I wie Pani co on mi powiedział? Że mam zajęty cały dół, narządy kobiece.
- Mmm, ale powiedziała mu Pani, że ma guza w piersi?
- Nie, właśnie nie. Jak mi powiedział, że mam zajęty dół, pomyślałam, że to już przerzuty i nie ma sensu nic już robić.
- Ach Ci znachorzy i cudotwórcy. Mogę się domyślić, jaki miała Pani obraz w głowie. Czasem wolimy szukać poza medycyną, wierząc, że obejdzie się bez zwykłego leczenia. 
Teraz modny stał się tzw. dr google (internet). Ludzie wpisują objawy i sami stawiają sobie diagnozy. Czasem stworzą sobie tak przerażający obraz w głowie, że idą do lekarza ze swoją własną diagnozą, która przeważnie zakłada najgorsze...albo z góry zakładają, że już nie warto próbować się leczyć.

Na to odzywa się pacjentka z drugiego końca poczekalni:
- I ludzie biorą to wszystko do siebie, co tam jest w tym internecie. Też tak robiłam. To nie pomaga.

- Wiem, wiem...to nie zabrzmi chwalebnie, ale sama też tak zrobiłam, jak stałam się pacjentką i wiem, że może to przynieść dużo złego. Mimo, że wszystkich pacjentów wcześniej przed tym przestrzegałam. Widać musiałam przetestować na sobie, żeby się naprawdę nauczyć.

- Wie Pani...ale ja wtedy w końcu  poszłam do ginekologa.  W tamtych czasach nie tak łatwo było zrobić USG, ale jakoś mi się udało. Lekarz powiedział, że narządy kobiece mam zdrowe.
- Kiedy to usłyszałam, postanowiłam poddać się operacji i dzisiaj żyje.
- Cieszę się, że tak to się skończyło. Miała Pani chemię lub naświetlnia?
Tak i jedno i drugie...
- Mogę spytać, jak Pani znosiła leczenie?
- Generalnie dobrze, na początku trochę gorzej...jak odjęli mi całą pierś i miałam bardzo duże oparzenia po naświetlaniach. Do dziś czasem coś odczuwam w tych miejscach.
-  No tak, uroki skutków ubocznych. A utraciła Pani włosy podczas chemii?
- Nie, właśnie nie.
- To dobrze. Wiem, że wiele kobiet ciężko to znosi.. Z resztą dla Pani strata samej piersi pewnie była ogromnym przeżyciem, jako dla kobiety. Zmienia się postrzeganie obrazu ciała, czasem poczucie kobiecości. Trzeba się przystosować do nowej sytuacji.
- No pewnie, że tak...Oczywiście, tak było i ze mną. To było trudne na początku...ale człowiek z czasem sobie to jakoś przetłumacza...a wtedy nie było dostępu do psychologa w szpitalu, przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam.
- No tak, sama Pani powiedziała, że minęło 18 lat. Oby nic z tamtych wspomnień już do Pani nie wróciło.


- Dziękuję, mam nadzieję, że tak będzie...ale dopadły mnie inne rzeczy.
- Mhm...a mogę spytać jakie? I czemu Pani idzie do neurologa?
- Kilka lat temu nagle prawie straciłam wzrok. Czytałam gazetę i nagle wszystko stało się rozmazane, zaczęła mnie boleć głowa, spróbowałam wstać, kręciło mi się w głowie i praktycznie nic nie widziałam.
- Na szczęście bardzo szybko trafiłam do lekarza. Okazało się, że miałam niedotlenienie mózgu. Lekarz mi powiedział, że trafiłam w naprawdę ostatnim momencie. Teraz muszę chodzić na kontrolę, co jakiś czas.
- Dobrze, że Pani o to dba i nie ucieka od tych wizyt.
- Nie wyobrażam sobie tego. Teraz kontroluję się na bieżąco. Tak samo z piersiami.
Ostatnio wykryli mi coś. Przestraszyłam się.
 Zapadła chwila ciszy. Kobieta popatrzyła na mnie, a w jej oczach pojawiły się łzy.
- Na szczęście okazało się, że to tłuszczak i nie ma żadnych zmian złośliwych.
- Uf, to świetnie. Kamień z serducha.
- Na dokładkę miałam jeszcze operację wycięcia tarczycy, coś chyba poszło nie tak i prawie straciłam głos.
- Jak to?! Dawno to było?
- W maju tego roku.
- Aż niewiarygodne, bo teraz mówi Pani całkiem dobrze.
- Nauczyłam się szybko reagować i nie zwlekać z wizytami. Jestem pod opieką logopedy, a teraz idę do foniatry. Ogólnie dobrze się czuję.

Rozmawiałyśmy jeszcze o mnie, pokazywałam jej na zdjęciach mojego przyszłego chrześniaka , ona opowiadała mi o swoich dzieciach i wnukach, z którymi była ostatnio nad morzem i które niezmiernie mocno kocha. Biło od niej niesamowite ciepło.

Ok godz 13 wreszcie nadeszła moja kolej wizyty.
Gdy wyszłam, powiedziałam kilka słów i pożegnałyśmy się.
- Dziękuję bardzo za pogaduchy i za to, że  wspólnie szybciej minęło nam te kilka godzin.
- Ja też Pani dziękuję. Jest Pani bardzo miła. Będzie dobrze z Pani zdrowiem, na pewno.
- Dziękuję. Do zobaczenia.

..............................................................
Dziś wybrałam się już z moim  chrześniakiem- Wojtusiem i przyjaciółką do Tesco.
Stanęliśmy przy stosiku z wędlinami i rozpoznałam przed nami znajomą twarz.
- Dzień dobry.
- O, dzień dobry.
- Jak zdrówko ?
- Dobrze.
- Tak? Wszystko ok u neurologa?
- Tak, dostałam skierowanie na cholesterol i jakieś inne badania. Tak Pani dziś wygląda, że chyba bym nie poznała prawie.
- Tak? aż tak się zmieniłam w kilka dni haha ;)
- Mogę Pani przedstawić na żywo mojego  chrześniaka,  od niedzieli już oficjalnego, którego pokazywałam na zdjęciach :)
- No cudny maluch.
- Kurcze...no co za spotkanie. Myślałam o Pani, jak wyszłam z przychodni, jak poszła wizyta i co z Pani zdrowiem.
-  Naprawdę? To miłe. Ostatnio opowiadałam o Pani  moją siostrze, jaką cudowną młodą dziewczynę spotkałam. 
- Jej...dziękuję bardzo.
- Życzę Pani wszystkiego dobrego.
- Wzajemnie. Do zobaczenia :)




''Nie ma przypadków...jest tylko cel, którego jeszcze nie rozumiemy.''  :)

środa, 7 września 2016

Kalejdoskop życia.

  Nasze życie czasem zmienia się, jak w kalejdoskopie. Mieniąc się różnymi barwami i kształtami. Zdarzenia, których jesteśmy uczestnikami zmieniają się z różną szybkością i wywołują w nas przeróżne emocje.  Nie jesteśmy w stanie do końca przewidzieć, ani zaplanować kolejnych obrazów naszego życia. Nie wiemy też, jakie osoby napotkamy na naszych drogach i w jakim momencie ich osobistego kalejdoskopu zdarzeń staniemy na ich drodze.  



 Był taki jeden dzień w Centrum Onkologii, gdy byłam uczestniczką kilku zupełnie innych  historii, które dały mi przeżyć ogromną paletę emocji i poznać różne kolory i odcienie życia.

Weszłam do jednej z sal i dość szybko udało mi się nawiązać kontakt z jedną z pacjentek. Po chwili do rozmowy zaczęły włączać się inne, więc usiadłam  w fotelu przy stoliku, tak by móc rozmawiać ze wszystkimi Paniami. Pamiętam, że większość pacjentek miało chustki na głowach.
Była radość, śmiech, rozmowy o  dzieciach i wnukach. Wiadomo, że jak jedna z  Pań zaczęła wychwalać swoją pociechę, to inne nie mogły pozostać na to obojętne i też chciały powiedzieć kilka dobrych słów o swoich.
Panowała bardzo sympatyczna atmosfera.
W pewnym momencie do  sali weszła lekarka i wyprosiła mnie na chwilę. Chciała chyba przeprowadzić wywiad z nowo przyjętą pacjentką.
Wyszłam na korytarz i postałam chwilę, ale nie wiedziałam, ile czasu będę tam czekać, więc postanowiłam wejść do następnej  z sal...

  Była to sala intensywnego nadzoru. Te sale są przeważnie dwuosobowe, ale tym razem leżała tam jedna osoba. Obok niej siedziała para posiwiałych staruszków. Weszłam i zapytałam:
- Dzień dobry, czy mogłabym coś dla Państwa zrobić?
- Nie, dziękujemy...nic już nie można zrobić...Chyba, że mogłaby Pani z nami posiedzieć.
- Oczywiście, jeśli tylko Państwo chcą.
- O tak,  bardzo proszę z nami zostać.

Usiadłam na wolnym krześle. Za chwilę dołączyła jeszcze przyjaciółka rodziny.

 -Widzi Pani mamy po 84 lata, nasza córka 54 i teraz patrzymy, jak ona umiera...
Po ojcu kobiety widać było widać duży spokój. Matka natomiast rozpłakała się i zaczęła opowiadać mi o córce... Ja głównie słuchałam tego, czym tak bardzo chciała się ze mną podzielić.

Biło od nich niesamowite ciepło i dobro. 

- Córka wiele wycierpiała, długo chorowała. Nie założyła własnej rodziny. To nie powinno tak być, że my patrzymy na to jak odchodzi...Od wczoraj już nie ma z nią kontaktu.

Los chciał, że towarzyszyłam im do samego końca.  Ich córka zmarła w mojej obecności. Za chwilę zrobiło się zamieszanie. Przyszła pielęgniarka i musiałam wyjść z sali. Staruszka nie mogła uwierzyć, że to już nastąpiło, wręcz w ostatnich momentach, obserwując reakcje organizmu ukochanej córki miała nadzieję, że ona  się budzi...jej mąż natomiast wiedział, że były  to już ostatnie momenty jej życia. Widać było, jak bardzo starał się wesprzeć żonę w tym trudnym momencie. Myślę, że bardzo się kochali.

Gdy wyszłam z sali, byłam lekko oszołomiona, napiłam się zimnej  wody z baniaka stojącego na korytarzu, chwilę postałam na korytarzu i zjechałam windą na dół.  

Wróciłam później na oddział i weszłam do ostatniej sali.



Trafiłam na pacjentkę, która na początku niczego ode mnie nie potrzebowała, ale po chwili powiedziała:
- Wie Pani co... marzą mi się truskawki. Mam jabłka, ale nie mam wcale na niego ochoty...ale tak bym zjadła truskawek.
- Przecież moge iść do sklepu i zobaczyć, czy są ;)
- Naprawdę? Mogłaby Pani? :)
- No pewnie.

Zjechałam na dół, przebrałam się. Wyszłam na zewnątrz, zaczerpnęłam świeżego powietrza i poszłam do pobliskiego zieleniaka. Udało się, czekały na mnie piękne, czerwoniaste truskawki ;) Kupiłam trochę i wróciłam do pacjentki. Jej radość nawet ciężko mi opisać.

- Dziękuję Pani z całego serca. 

Kobieta uściskała mnie, a jej oczy zrobiły się szklane ze szczęścia. Nie staram się tego absolutnie wyolbrzymić. Tak było. Jej radość była podobna do radości dziecka, które właśnie dostało miśka wielkości słonia.

- Wiem, że Pani myśli, że to nic takiego...ale dla mnie dzisiaj te truskawki, to coś naprawdę wielkiego. Dziękuję ;)


  Obraz w kalejdoskopie zdarzeń nagle diametralnie się zmienił.  Spojrzałam na zegarek i zdałam sobie sprawę, że niedługo przyjdzie nowa osoba do wprowadzenia na oddział. Zjawiła się niebawem. Zaznaczyłam, że dziś miałam dość trudne przeżycia, więc nasze wprowadzenie nie będzie długie.

Wjechałyśmy razem. Weszłyśmy do sali. Spróbowałyśmy nawiązać kontakt z pacjentkami. Po chwili jedna z nich zaczęła płakać. Najpierw pomyślałam, że ze względu na swój stan zdrowia, ale okazało się, że nie to było powodem.

- Cudownie, że są jeszcze takie osoby, jak wy. To, co robicie jest bardzo potrzebne. Przez całe życie pomagałam innym, pracowałam z osobami uzależnionymi od alkoholu...tak bardzo chciałabym pracować. Dziś to Wy pomagacie mi/

 Nie zrobiłyśmy nic  wielkiego, ale kobietę tak bardzo wzruszył sam fakt, że ktoś przyszedł, uśmiechnął się i chciał coś dla niej zrobić, porozmawiać z nią. Dawała przez całe życie od siebie innym wiele, teraz, ktoś mógł coś zrobić dla niej.


  To był dla mnie niezwykły dzień. Bardzo trudny, ale i bardzo wartościowy. Może byłam tym jednym z obrazów w kalejdoskopie życia tych osób, które spotkałam...tak jak oni serią obrazów w moim. To był tylko jeden dzień, a paleta odczuć  i przeżyć tak wielka.
Nigdy nie wiemy, jaki obraz za chwilę się pojawi. Każdy coś wnosi do naszego życia, każdy nas czegoś uczy. Nawet jeśli w danym momencie coś nas przerasta, po czasie potrafi nabrać zupełnie innych barw.


Postarajcie się spotykając różne osoby na swojej drodze być tym obrazem, do którego chętnie się wraca lub jeśli traficie na kogoś w bardzo trudnym momencie jego życia, być chociaż takim kolorowym szkiełkiem, iskierką, czy koralikiem, które ten obraz rozjaśnią.