czwartek, 30 listopada 2017

Never give up.

  Pierwszą wiadomością, jaką zobaczyłam dziś rano po przebudzeniu była wiadomość o śmierci Łukasza- chłopaka, którego poznałam we wrześniu na szkoleniu dla przyszłych onkoasystentów.
 Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz, jego twarz wydała mi się znajoma...później stało się jasne, że to ten chłopak, który jakiś czas temu walczył o swoje życie i zbierał środki na leczenie. Jak się okazało  teraz chciał się uczyć i pomagać innym w obszarze, w którym tak wiele przeżył i doświadczył ogromnego cierpienia. Chciał towarzyszyć osobom, które toczą podobną walkę. 
W tym momencie przypominam sobie jego twarz wpatrzoną z zaciekawieniem na ekran podczas jednego z wykładów. 

  Pamiętam, jak rozmawialiśmy chwilę pod koniec pierwszego szkolenia, jak mówił, że ma nadzieję, że to już była ostatnia bitwa i kolejny raz oszukał przeznaczenie, ale czeka jeszcze na potwierdzenie diagnozy zaćmy jako skutku ubocznego leczenia. Za tydzień okazało się, że diagnoza zaćmy się potwierdziła, ale już miał znalezione możliwości pomocy w Polsce i w Czechach. W trzecim tygodniu już się nie pojawił, otrzymaliśmy informację, że jest w szpitalu i będzie miał operację krwiaka. Niedługo potem okazało się, że musi stoczyć kolejny bój z chłoniakiem limfoblastycznym. Pamiętam, jak bardzo część naszej grupy przeżyła informację o tym, że Łukasz został pacjentem paliatywnym. 

  Łukasz się jednak nie poddawał. Uważam, że nigdy się nie poddał.  Z resztą jego flagowe słowa to ''NEVER GIVE UP''. Zostały wykorzystane naprawdę wszystkie  możliwości leczenia w Polsce i zagranicą...poruszone wszelkie kontakty i sposoby. Łukasz odszedł, bo my jako ludzie mamy w swej mocy ograniczone możliwości. Pozostawił nam jednak postawę, z której powinniśmy brać przykład. Postawę, która uczy, że warto walczyć do końca, w chorobie i generalnie w życiu. Nikt z nas nie ma nieograniczonego czasu na tym świecie, a każdy dzień jest darem.

Bardzo trudno jest nam zrozumieć śmierć. Jest ona ogromną tajemnicą. Zwłaszcza, kiedy odchodzą osoby tak młode i tak pełne życia. Wiem, że w Łukaszu była też bardzo silna wiara i wiele osób modliło się za niego, bo było to dla niego ważne. Mam nadzieję, że Bóg trzyma go już w swoich objęciach.
 Nam po ludzku ciężko jest to pojąć rozumem i wytłumaczyć sobie taką śmierć, bo to zwyczajnie nas przekracza. We mnie teraz jest nadzieja, że kiedyś, po drugiej stronie otrzymamy odpowiedź.
W poniedziałek byłam na spotkaniu ''Śmierć jako ostatni etap rozwoju'' i dziś siedzę i zastanawiam się, czy naprawdę zawsze jest to prawda? Rzeczywiście czasem proces odchodzenia sprzyja naprawieniu relacji rodzinnych, przewartościowania swojego życia, pojednania z Bogiem i innymi, poukładania w krótkim czasie wielu spraw, których nie byliśmy w stanie ułożyć latami...ale  chyba nie zawsze tak jest.
I w takiej sytuacji jak dziś nie patrzę na to w ten sposób. Odczuwam bezradność, bo widziałam kogoś we wrześniu, pełnego zapału i życia, a dziś jest już po drugiej stronie. Ciężko nam się do niej przyznać. Ciężko też nam ją przeżywać, ale  myślę, że nie zawsze wszystko trzeba lukrować, pocieszać się na siłę, uciekać od trudnych dla nas emocji. Czasem trzeba się z nimi skonfrontować i po prostu je przeżyć. Tu i teraz.

Chciałabym  podsumować to słowami, które ułożyłam przed chwilą-


''Rozum nie jest w stanie pojąć
Duch może wierzyć i ufać
Serce musi swoje wycierpieć
Oczy muszą swoje  wypłakać.''

Dziękuję za kolejną ogromną lekcję i kolejnego człowieka, który stał się nauczycielem dla mnie i dla wielu z nas. Niech jego życie, walka i postawa będą dla nas pomocą, by cieszyć się każdą chwilą i dawać siebie innym.


wtorek, 10 października 2017

Szlachetne zdrowie (psychiczne)!

 Pierwszym, co rzuciło mi się dziś w oczy z okazji Światowego Dnia Zdrowia Psychicznego był obrazek z podpisem: ''Zdrowie psychiczne jest tak samo ważne jak zdrowie fizyczne.'' Zgadzam się z tym absolutnie. Dorzuciłabym jeszcze ducha, wtedy mielibyśmy trzy części składające się w jedną całość. Wszak człowieka nie da się  pojmować tylko przez jeden pryzmat.

 Skoro jesteśmy na ''onkowspomnieniach'' to na początku kilka słów w tym temacie. Choroba nowotworowa budzi wachlarz emocji w osobie chorej, ale też w rodzinie i innych osobach wspierających. Często jest tak, że skupiamy się w danym momencie na walce z głównym przeciwnikiem- rakiem, metodami, które mają wpływać bezpośrednio na niego: operacja, chemia, radioterapia, zapominając jak wsparcie psychiczne na każdym z tych etapów jest ważne. Może ono pomóc chociażby przygotować chorego na podjęcie danego leczenia, czy  bardzo pomóc przez nie przejść. 
 Poza tym często zapominamy nawet o potrzebach psychicznych, czy problemach, które ma osoba chora, bo słowo RAK i walka z nim wydają się być czymś kluczowym, przesłaniającym wszystko inne. Tymczasem warto jest pamietać, że mamy do czynienia z osobą, a nie guzem, czy konkretnym typem nowotworu, który został tylko obleczony w ciało i wtłoczony w szpitalną rzeczywistość. Mamy do czynienia z  daną pacjentką/pacjentem, który ma własne imię, pragnienia, uczucia, plany, lęki, historie, wiarę.
 Bycie z osobą chorą, wysłuchanie jej, podążanie za jej potrzebami, ale i zauważenie w porę ewentualnych zaburzeń, jak np. depresja, stany lękowe, zaburzenia poznawcze...które wymagają interwencji jest czymś niezwykle ważnym. Pozwala na wprowadzenie odpowiedniej pomocy np. psychologicznej, czy wdrożenie leków dzięki którym osoba chora będzie mogła lepiej funkcjonować i nabrać siły do walki z nowotworem.
 Kolejną kwestią jest zdrowie psychiczne rodziny. Członkowie rodziny zazwyczaj są  niesamowicie obciążeni chorobą osoby bliskiej. Zmienia się ich sytuacja rodzinna, sposób funkcjonowania, niektórzy muszą przyjąć nowe role. Często pojawiają się problemy w relacjach wewnątrz rodziny, ale i z osobą chorą. Warto jest zadbać o siebie w takiej sytuacji. Skorzystać ze wsparcia, ale też nie bać się mówić, o tym, co dla nas trudne, co nas przerasta, szukać różnych form pomocy, korzystać z grup wsparcia. To naprawdę może pomóc członkom rodziny lepiej opiekować się osobą chorą i poprzez budowanie lepszych relacji z nią wpływać na jej proces leczenia.
 Oczywiście muszę tu wspomnieć o wszystkich innych wspierających: psychologach, wolontariuszach i wszystkich  pracownikach służby zdrowia, fundacji (i nie tylko), którzy pracują z osobami chorymi. Apeluję całym swym serduchem: dbajcie o siebie i swoją psychikę. Nie starajcie się być mocarzami, którzy nigdy nie potrzebują pomocy, bo sami są od pomagania innym (mówię z autopsji) i wszystko zniosą. Macie prawo nie mieć siły, nie rozumieć, ma prawo was coś przerastać, macie prawo do przerwy, do wsparcia. Jeśli chcecie naprawdę pomagać innym, czasem musicie dać pomóc sobie. Korzystajcie też proszę z superwizji, bo jest czymś niezykle cennym i pozwalającym dbać o własną głowę.

 Odchodząc od onko...Cieszy mnie fakt, że coraz więcej mówi się o zdrowiu psychicznym. Powstają kampanie, łamane są stereotypy i schematy, które nadal są obecne w naszym społeczeństwie i stygmatyzują osoby chore psychicznie. Kochani...głowa, to narząd jak każdy inny i podobnie, jak pewnego dnia podczas badań kontrolnych, możesz się dowiedzieć, że masz raka i potrzebujesz onkologa, tak  pewnego dnia możesz zachorować psychicznie i potrzebować psychiatry (w jednym z moich postów opisywałam taką historię). Nie możesz być też pewien, że życie nie postawi Cię kiedyś w punkcie, w którym będziesz potrzebował wyciągnąć rękę po pomoc do psychologa, czy psychoterapeuty, bo sam nie będziesz umiał sobie w danej sytuacji poradzić, czy po prostu bedziesz potrzebował spojrzenia kogoś obiektywnym okiem. Czy to jest powód do wtydu? Nie! Idąc do kardiologa, czy do ortopedy się wstydzisz? Wątpię. Dlaczego więc masz się wstydzić idąc do psychologa/psychoterapeuty, czy psychiatry?  Bo ktoś tak mówi? Niech mówi. Złamaną nogę wsadzą Ci w gips, byś mógł normalnie później chodzić. Na podwyższone ciśnienie dostaniesz leki i będziesz musiał je kontrolować ciśnieniomierzem, by żyć ze spokojem. A na depresję? Dostaniesz leki i przejdziesz psychoterapię, by móc żyć pełnią życia.   Sam zdecyduj, co jest ważniejsze? Twoje zdrowie i dalsze życie, czy opinia kogoś tam. Niech każdy z was sam sobie odpowie. Nie mówię, że to jest łatwe. To jest wręcz cholernie trudne...ale uwierzcie, że warto przełamać lęk i to wszystko, co nas przed podjęciem takiego kroku blokuje.

 Na koniec chciałabym podsumować to tak: Dbajcie o swoje zdrowie psychiczne wszelkimi możliwymi sposobami. Szczególnie przez budowanie dobrych relacji i sieci wsparcia  z innymi.
Nie bójcie się mówić o tym, że coś was przerasta, prosić o pomoc, ale i tej pomocy przyjmować.




i pamiętaj:

wtorek, 3 października 2017

Bez tej roli nie byłoby onkowspomnień...

 Jakiej roli?
Mojej jako koordynatorki.

  Każde  spotkanie, które przeprowadziłam jako koordynatorka wolontariatu w Klinice Nowotworów Płuc było dla mnie niezwykłe. Nigdy nie wiedziałam do końca czego mogę się  spodziewać, a formularz zgłoszeniowy to tylko ułamek tego, czego mogłam dowiedzieć się o danej osobie a zwłaszcza jej motywacjach do wkroczenia w potocznie zwany świat ''onko''. 
 Moim zadaniem było  zapoznanie danej osoby lub grupy osób z pracą wolontariusza na onkologii, przedstawienie wymogów formalnych i wprowadzenie kogoś w ten świat od podstaw, ale też przede wszystkim poznanie drugiej osoby i jej motywacji, zanim ktoś przekroczył ze mną próg oddziału.
  Osoby, które spotkałam na swojej drodze były bardzo różne, lecz każda z nich wniosła w moje życie swego rodzaju lekcję. Wachlarz ludzkich indywidualności i potrzeb podjęcia takiej pracy jaki
spotkałam był bardzo szeroki. 
Od osób bardzo młodych po emerytów. Od licealistów po profesorów. Od studentów psychologii chcących zdobyć doświadczenie w pracy z pacjentem, przez studentów i specjalistów przeróżnych innych kierunków i dziedzin. Od osób  ze zdiagnozowaną depresją, które szukały dla siebie formy terapii po ludzi żyjących pełnią życia. Osoby, które mówiły mi, że są nikim i zaczynały płakać po kilku minutach rozmowy i chciały nadać sens swojemu życiu. Osoby, które straciły bliskich chorych na raka i chciały uporać się ze stratą pomagając innym. Osoby, które przeszły nowotwór i chciały pomagać innym przez swoje doświadczenie. Osoby, które chciały zbawiać świat. Osoby, które chciały nawracać innych. Ci, którzy wszystko zrobią lepiej. Ci, którzy oczekiwali udziału w czymś spektakularnym.  Ci, dla których uśmiech pacjenta był największą zapłatą. Samotni tak bardzo, że dawanie siebie innym jest dla nich jak oddychanie. Ci, którzy byli tak wrażliwi, że płakali po wejściu do dwóch sal widząc chorych. Ci, których spotkałam niby przypadkiem, a z którymi przyjaźnię się do dziś. Ci, którzy z własnej nieprzymuszonej woli dawali siebie innym. Ludzie, dla których pomaganie innym jest czymś tak naturalnym, jak chodzenie. Ci, którzy robią to z rzeczywistej potrzeby serca.  Ci, którzy wolą pobyć z potrzebującymi, zamiast obejrzeć kolejny durny program tv. Ci, którzy chcą  czuć się potrzebni. Za wszystkich  jestem dziś wdzięczna. 
 Właściwie każdemu bez względu na motywację towarzyszył lęk przed pierwszym wejściem na oddział i spotkaniem z pacjentami. Mi też, bo nigdy nie wiedziałam na jakich pacjentów trafię, czego pacjenci będą potrzebować, jak potoczą się rozmowy, jak zareaguje i zachowa się wolontariusz. Zawsze starałam się ten lęk oswajać u drugiej strony, a i siebie ogarniać, kiedy chciałam być hop do przodu. Mówiłam sobie: Jelonka, wyobraź sobie, że wchodzisz tam pierwszy raz i wczuj się w tą drugą osobę, by jak najlepiej ją wprowadzić do tego nowego dla niej świata.

 Zawsze moim założeniem, kiedy ktoś trafiał na spotkanie ze mną było to, że skoro znalazł się w tym miejscu, musi mieć dobre intencje i zazwyczaj tak było, ale ocenienie, czy ktoś w dany momencie swojego życia jest gotowy do pomocy chorym onkologicznie jest czymś bardzo trudnym. 
 Dziś wiem z całą pewnością, że nie jest to praca dla każdego i nie na każdym etapie życia konkretnej osoby. Z resztą z dziesiątek osób, które bardzo chciały pomagać, na stałe zostawało ich bardzo mało. Spotykanie się z ludzkim cierpieniem, komunikacja z pacjentem, pomaganie innym- nie jest wcale łatwe i nie wystarczą tu dobre chęci i zapał.
 Są osoby, które ten świat tak bardzo wciąga i pochłania, że nie wyobrażają sobie opuścić swojego dyżuru, wręcz czasem zaczynają tęsknić za szpitalem i pacjentami, gdy nie mogą przyjść z powodu choroby. Innych to przerasta i mimo tego, że mają szczerozłote serca, nie dają rady i czasem wręcz zaczyna ich mdlić na samą myśl, że mają przekroczyć próg szpitala.

 Być może dla niektórych nie robiłam nic ważnego, dla mnie było to bardzo ważne i autentycznie to uwielbiałam. Chciałam, żeby każdy z moich wolontariuszy czuł się zaopiekowany. Gdy uważałam, że to nie ta chwila, albo że ktoś powinien odpuścić mówiłam o tym. Każdego starałam się zrozumieć, a ogólniki które napisałam powyżej są tylko zarysem tego, z czym się spotykałam i nie służą temu, żeby szufladkować. Ci ludzie ukształtowali mnie, podbnie jak sami pacjenci. Nie tylko ja ich uczyłam, ale oni nauczyli mnie też bardzo wiele, choć część z nich pewnie tego nie wie ;) 
 Trafiłam na fragment w książce Agnieszki Kalugi ''Zorkownia'', który będzie chyba dobrym podsumowaniem, choć odnosi się do hospicjum:

'' Są różne typy wolontariuszy.
Matki Polki- pilnie odrobiły zadania domowe, szukają dziś zadań gdzie indziej.
Misjonarze- na palcu w-kółko-różaniec, a w oczach niebo.
Poobijańce- spędzili trochę czasu w więzieniu/ (nie) zdrowo popili/ zostawili kogoś gdzieś kiedyś.
Poszukiwacze i podróżnicy.
Święte troski.
Uciekinierzy z utopii.
Ci, co biegają. Ci, co wrastają.
Co stoją., co siedzą.
Zbawiciele świata- niezastąpieni.
Mrówki o skrzydłach jak przeźrocza.
Na świeczniku na kolanach.
Z pieśnią na ustach. Z żałobą w sercu.
Odważni. Na miękkich nogach.''

Od siebie, dodam tylko: Dobrze, że jesteście!

wtorek, 12 września 2017

Otwieraj serce na innych.

Przypadkowa nieprzypadkowość nigdy nie przestanie mnie zadziwiać i to jak w momentach, w których bym się tego najmniej spodziewała, stają na mojej drodze ludzie, którzy w jakiś sposób mnie potrzebują.

 Kilka dni temu dzwoniłam do pewnego Stowarzyszenia dowiedzieć się czegoś więcej na temat oferty pracy przy pewnym projekcie. Traf chciał, że rozmawiałam z członkiem Zarządu. Była to starsza Pani o bardzo ciepłym głosie. Bardzo dobrze nam się rozmawiało i obiecała zadzwonić za kilka minut, jak porozmawia z prezesem, co do jego dyspozycyjności. Ucieszyła się na wieść, że koordynowałam wolontariat i mam doświadczenie szpitalno-hospicyjne.

Kolejny telefon dostałam wieczorem. Na wstępie otrzymałam przeprosiny za tak późny odzew i...dalszy rozwój rozmowy totalnie mnie zaskoczył.

- Przepraszam, że tak późno do Pani dzwonię, ale...wie Pani ja jestem teraz w takiej trudnej sytuacji <powoli zaczął łamać jej się głos>
Mój mąż leży siódmy tydzień w szpitalu po rozległym zawale.
- Proszę mnie nie przepraszać, naprawdę nie ma za co. Pani mąż jest w tym momencie najważniejszy. Domyślam się, jak może być Pani ciężko w tej sytuacji.
- Naprawdę, ja już nie wiem, co mam robić. Staram się trzymać, ale...<ta przemiła kobieta rozpłakała mi się totalnie do słuchawki> i płacząc dalej mówiła:
- Wie Pani nie ma z nim kontaktu, ja do niego mówię...ale nawet nie wiem, czy on mnie słyszy.
- Tego nigdy nie możemy być pewni, więc miejmy nadzieję, że słyszy.
- Przepraszam Panią, ale już nie wytrzymałam.
- A ja właściwie się cieszę, bo czuję, że tak długo nosiła Pani w sobie te wszystkie emocje, że potrzebiwała się Pani nimi z kimś podzielić.
- Dziękuję Pani...my jesteśmy małżeństwem od 50 lat.
- Jej...to piękne przeżyć razem tyle lat.
- Tak, wie Pani my jesteśmy już po 70. Tak byliśmy zżyci, a ja teraz na niego patrzę w takim stanie. Ostatnio dostał strasznych drgawek i nie mogli tego uspokoić...ja miałam wrażenie, że tego nie zniosę.
- Mogę tylko przypuszczać, jak trudnym przeżyciem jest patrzeć na osobę, którą się tak bardzo kocha, będącą w takim stanie.
- Ja wiem, że Jezus za nas cierpiał na krzyżu i że każdy z nas ma swój krzyż, ale czasem brak mi sił.
- Ja też jestem wierząca i od pewnego czasu odnajduje w tym głęboki sens i nadzieję, ale wiem, że czysto po ludzku, jest to czasem dla nas bardzo ciężko zrozumieć, zwłaszcza, kiedy kochamy drugą osobą.
- To prawda. Dziękuję Pani bardzo za rozmowę.
- Trzymam kciuki za zdrowie Pani męża i będę się za niego modlić.
- Naprawdę dziękuję.


..............................................................................................................................................................


Okazało się, że ze względu na główny profil działania Stowarzyszenia nie będę mogła podjąć z nimi współpracy. Nie miałam nawet serca powiedzieć jej tego w trakcie tamtej rozmowy, bo to nie była dobra chwila...ale czy nasza rozmowa to był przypadek? Nie. Jestem tego pewna, jak w każdym innym przypadku, kiedy spotykam różne osoby na swojej drodze i słyszę o ich historiach.  To był moment, w którym ta wspaniała kobieta była na skraju wytrzymałości, bo nosiła wszystkie trudne emocje związane ze stanem męża w środku i starała się na zewnątrz pokazywać innym, że daje radę. A tymczasem jej serce rozrywało się na kawałki i...trafiłam się ja. Czy zrobiłam coś wielkiego? Nie...dałam jej poczuć,że ma prawo odczuwać, to co odczuwa, ma prawo płakać, ale i mieć nadzieję. Kochani, jestem przekonana, że w pewnym stopniu każdy z nas to potrafi, wystarczy tylko otworzyć serducho :) <3



                 ''A przecież bywa tak, że najsilniejsze leki zawodzą, a pomóc może słowo...''


wtorek, 25 lipca 2017

Słuchaj naprawdę.

 Raz na jakiś czas zdarza się, że ktoś mówi, czy pisze mi o chorobie bliskiej osoby, prosi o radę, modlitwę, czy rozmowę. Nie zdarza się to często, ale jeśli już się dzieje, to są to mocne uderzenia, które zawsze wznoszą we mnie coś nowego...i chyba dobrego. Czasem  dzieje się to w najmniej spodziewanym przeze mnie momencie, czyli jak to życie lubi najbardziej.

 Spotkałam się jakiś czas temu z bliską mi osobą, z którą nie widziałam się już dość długo, ale jest to z jedna  z osób, z którymi nie widząc się rok rozmawiam jakbyśmy widziały się wczoraj.

 Usiadłyśmy w kawiarni i zaczęłyśmy rozmawiać. Miałyśmy sporo do nadrobienia. Ja dosyć się otworzyłam, co zszokuje na pewno każdego, kto mnie zna i wie, jak trudno coś wyciągnąć z mojego wnętrza...ale kiedy poprosiłam by opowiedziała, co u niej, czułam od początku, że coś jest nie tak. Moja intuicja czasem nawet mnie przeraża. Powiedziała, że nie chce o tym mówić, ale jednak po wymianie kilku zdań zdecydowała się opowiedzieć mi co się dzieje, ale w innym miejscu.  Dopiłyśmy więc kawę, poszłyśmy na krótki spacer i poszłyśmy do poleconego miejsca ''na makaron'' i nie tylko, bo głównie chodziło o rozmowę.

- Opowiadaj co się dzieje.
<chwila ciszy>
-Nie wiem od czego zacząć.
-Od początku.
Dobra, powiem prostu z mostu.
- Słucham.
- Zakochałam się,naprawdę, na zabój. On usłyszał niedawno od lekarza, że został mu rok życia. Ilona, czy ja mogę przygotować się jakoś na to, że ktoś kogo kocham, umrze?

<tak to jedna z chwil, kiedy wbija Cię w krzesło>
Chyba chciałam zracjonalizować całą sytuację i zaczęłam pytać chcąc poznać zarys całej sytuacji...na zasadzie...Kto, jak, gdzie i dlaczego, co jest między nimi, jak się poznali, jaki rak itd...Niby nic w tym dziwnego, ale...w pewnym momencie moja koleżanka powiedziała mi.

- Nie powinnam Ci chyba o tym mówić. Bałam się, że będziesz mieć wątpliwości czy to on mnie kocha itd...

i w pewnym momencie w mojej głowie coś zaświtało i powiedziałam do siebie w duchu: Kobieto, ogarnij się i zastanów się o co Cię ktoś naprawdę prosi.
- Przepraszam, zadawałam te wszystkie pytania, bo chyba załączył mi się psycholog,a przecież nie przyprowadzam z Tobą wywiadu, chciałam poznać głębiej sytuację...ale jeśli po prostu miałabym odpowiedzieć Ci na pytanie, czy możesz się jakoś przygotować na śmierć kogoś kogo nad życie kochasz, to jedyne co mogę Ci powiedzieć to: Nie uciekaj, bądź, rozmawiaj i kochaj.

Oczywiście ta rozmowa to nie przypadek. Jej przebieg również. Miała  mnie czegoś nauczyć i to zrobiła. Często nie wsłuchujemy się w to, czego tak naprawdę chce od nas ktoś z kim rozmawiamy.  W obszarze onkologicznym również często ma to miejsce. Rodzinie wydaje się, że wie lepiej czego potrzebuje chory. Choremu się wydaje, że wie co jest lepsze dla jego najbliższych np. ktoś mówi, że nie będzie płakał przy chorej mamie, bo jest jej wystarczająco ciężko...a może ona właśnie tych łez potrzebuje, które często przeradzają się we wspólne łzy i otwarcie na siebie. Może uśmiecha się przy Tobie, a kiedy wychodzisz to płacze nocą w poduszkę...może.

Nie zakładajmy z góry. Jeśli chcemy być dla kogoś i go wesprzeć, to bądźmy naprawdę i podążajmy za tym, czego on potrzebuje, a nie za tym co nam się wydaje lub czego my potrzebujemy.





poniedziałek, 26 czerwca 2017

Postawa serca.

Zdarzało mi się jeździć z  przystanku autobusowego, na którym spotykałam czasem pewnego mężczyznę. Zawsze naturalnym było dla mnie mówienie ''dzień dobry'' zwłaszcza jeśli spotykałam kogoś  już któryś raz. Kilka razy zdarzyło nam się rozmawiać o błahostkach typu:jaką ładną mamy dziś pogodę i tym podobnych.
Pewnego dnia czekałam na autobus i przyszedł mój znajomy nieznajomy z widzenia. Usiadł obok mnie na ławce i zaczęliśmy rozmawiać o chorobach. Kiedyś wspominał mi, ze był na komisji lekarskiej, ale nie chciałam dopytywać, co mu dolega. Tamtego dnia było jednak trochę inaczej.

(...)Strasznie się pocę po tych lekach, które biorę. Ledwo dziś żyję. Generalnie te moje leki są dość poważne i dają różne skutki uboczne.
- Mogę zapytać na co Pan choruje?
- Na schizofrenię.

W momencie, kiedy to mówił, spojrzał na mnie i miałam przez chwilę wrażenie, że zastanawiał się, czy ucieknę  albo całkowicie zamilknę.
Moja reakcja była zwyczajna:

- To rzeczywiście poważna choroba i zdaje sobie sprawę z tego, że takie leki mogą dawać wiele niepożądanych działań.

Stworzyła jednak pole do stworzenia atmosfery zaufania i większego otworzenia się. Pan zaczął mi opowiadać o swojej chorobie. Nie zdradziłam, że jestem po pychologii to nie było potrzebne.

- Wiesz, co jest najgorsze w tej chorobie...samotność.  Nawet nie wiesz, ile dla nie znaczy, jak chociażby spotykam Ciebie, uśmiechasz się i normalnie mną rozmawiasz. Dzięki temu dzień staje się piękniejszy.  (płacz)
-  Dziękuję, ale to takie naturalne dla mnie.
- Nawet moja własna rodzina wyzwała mnie od świrów. A ja przecież biorę leki, nie jestem niebezpieczny, to nie moja wina, że zachorowałem.
-  Każdy z nas może zachorować. A ma Pan przyjaciół, znajomych?
- Praktycznie nie. Wszyscy albo się odwrócili. Przez chorobę nie pracuję, więc też nie poznaję nowych osób.
- Mogę zapytać jak Pan zachorował?
- Nagle. Wracałem z pracy autobusem i nagle zaczęło mi się wydawać, że wszyscy w autobusie nie dają mi z niego wysiąść, nie wiedziałem co się dzieje. Karetka, szpital, kilkanaście miesięcy wyjętych z życia. W ciągu jednego dnia całe moje życie zmieniło bieg, a normalne życie się skończyło.


Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę to co było dla mnie normalne, czyli życzliwa postawa, uśmiech i rozmowa, bez oceniania, stereotypowego patrzenia i przypinania łatek mogą znaczyć dla kogoś tak wiele.
Przytoczyłam powyższą rozmowę, bo dobrze ją pamiętam, ale wiele  razy zdarzało mi się widzieć smutek i ból pacjentów na onkologii z powodu tego, że znajomi się od nich odsunęli, że zostali sami. Jeden Pan powiedział mi, że odkąd stracił włosy i choruję, ludzie omijają go na wsi dużym łukiem, a niektórzy wierzą, że można się rakiem od niego zarazić. Jeśli chodzi o relacje, często jest tak, że ludzie rzeczywiście nie wiedzą, jak się zachować, co powiedzieć...a jaka jest jedna z recept na to?  Właśnie postawa serca <3 na drugiego człowieka, czyli  postawa takiej otwartości i bycia  dla drugiego bez oceniania. Czy jesteśmy znajomi, czy nieznajomi. Jeśli zobaczymy w drugiej osobie człowieka, takiego jak my, a nie schizofrenika, chorego na raka, pacjentkę po chemii, której wypadły włosy, itd...to możemy dać od siebie naprawdę coś wartościowego. Wystarczy uśmiech, uścisk dłoni, serdeczne powitanie, próba nawiązania rozmowy, zwrócenie uwagi na potrzeby innych. Jeśli kogoś znamy, nie bójmy się powiedzieć otwarcie: Jesteś dla mnie ważna, ale naprawdę nie wiem jak powinnam się zachować wobec Ciebie.kiedy wiem, ze masz raka.
 Czasem nawet wspólne milczenie wiele znaczy. Miejmy otwarte serca na innych ludzi :) Uwierzcie, że warto.

środa, 24 maja 2017

Najpierw załóż maskę tlenową sobie.

“Najpierw załóż maskę tlenową sobie, a później martw się o resztę, bo inaczej nie pomożesz nikomu - łącznie ze sobą.” Powyższe zdanie z ''Jesteś cudem'' R. Brett poniekąd pasuje do tego, o czym chciałabym dziś napisać.  Mianowice, jak bardzo ważnym jest, by opiekując się osobą chorą, pamiętać o sobie i by nauczyć się korzystać z pomocy innych, prosić o nią, ale i ją przyjmować.

Czasem...a może nawet często bywa tak, że bliska osoba która opiekuje się chorym na raka członkiem rodziny całe swoje życie zaczyna podporządkowywać opiece nad tą osobą. Zwłaszcza jeśli jest to osoba leżąca, potrzebująca stałej opieki. Nierzadko bywa tak, że ktoś rezygnuje z pracy by opiekować się żoną/mężem/ rodzicem, czy dzieckiem. Jest to sytuacja trudna i obciążająca dla całej rodziny. Czasami rzeczywiście jest tak, że nie mamy blisko osób, które mogłyby nas wesprzeć, nie mamy zasobów finansowych, które by nam w tej sytuacji pomogły,  ale odważę się powiedzieć, że często nie dostrzegamy możliwości, jakie mamy wokół, a wręcz zdarza się, że sami odrzucamy różne formy pomocy...bo chcemy sami ze wszystkim sobie poradzić, bo czujemy się w obowiązku, by wziąć to na siebie.

   To z czym między innymi zetknęłam się rozmawiając z członkami rodzin chorych z hospicjum, to niesamowite przemęczenie psychiczne i fizyczne, ale bardzo często ogromne poczucie winy z powodu zostawienia chorego choćby na kilka godzin.
Pamiętam, jak jedna Pani powiedziała mi: 
-To, że mogłam do Pani wyjść to jest dla mnie jak święto. To, ze rozmawiamy i droga tu i z powrotem. Ja właściwie cały czas jestem z mężem w domu.
- Myślę, że warto by Pani pomyślała o częstszych wyjściach z domu dla samej siebie. 
-  Ale nawet teraz ja mam wyrzuty sumienia, że nie tam nie ma z nim...ale już nie wytrzymywałam.
- Z kim teraz jest mąż?
- Została z nim sąsiadka. Wiele razy oferowała mi pomoc, że może zostać z nim i posiedzieć...ale ciężko mi to przyjmować...bo uważam,że to ja powinnam tam być i wychodzę właściwie tylko po zakupy i wracam jak najszybciej.
- Powiedziała Pani, że sąsiadka sama wychodziła wiele razy z propozycją wsparcia. Myślę, że warto z tej pomocy skorzystać i spróbować sobie zrobić takie wyjścia z domu częściej, ale tylko dla siebie. Niech to będzie kawa z koleżanką, spacer, może jakieś zajęcia w grupie, coś co sprawi Pani przyjemność i pozwoli oderwać myśli.
-Wie Pani na taki spacer do parku to bym poszła.
.............................................................................................

 Sytuacja z drugiej strony, kiedy przyszedł do mnie Pan i mówił, że cała opieka nad  mamą spada na niego i na nikogo nie może liczyć.

- Sam mam chory kręgosłup, ledwo chodzę i muszę się opiekować mamą, która leży. Musiałem zrezygnować z pracy...a jej córka ma ją gdzieś.
-  Powiedział Pan, że jej córka...czyli Pana siostra, jak rozumiem...ma ja gdzieś. Może Pan coś więcej o tym powiedzieć?
- Nie interesuje się matką, tylko dzwoni często. Mieszka co prawda dość daleko...ale nawet nie chce mi się z nią gadać, bo nie zrozumie.
- Może jednak warto spróbować spokojnie porozmawiać z siostrą i spróbować zaangażować ją w większym stopniu w opiekę nad mamą?
- Nie wiem, czy to ma sens...ale może spróbuje...

Kilka tygodni później....
- Wie Pani co...zadzwoniłem do siostry, powiedziałem jej co i jak i poprosiłem, żeby przyjechała. Wzięła urlop i opiekowała się tydzień mamą. Wreszcie mogłem  trochę odpocząć.
-  Bardzo się cieszę. 
- Będzie przyjeżdżać co drugi weekend i opiekować się mamą.
.....................................................................................................

  Kochani, powyższe fragmenty, to tylko części rozmów, którymi chciałam pokazać pewne istotne kwestie. Często osoby opiekujące się bliskimi biorą na siebie zbyt wiele. Odrzucają pomoc innych osób, często też odsuwają się od innych, później winiąc drugą stronę, że to ona się oddaliła. Nikt z nas nie jest cyborgiem i każdy potrzebuje chwili tylko i wyłącznie dla siebie, by odpocząć, zebrać myśli, nabrać sił do życia i do opieki nad innymi. Tylko wtedy kiedy zadbamy o swoją równowagę ciała, duszy i umysłu będziemy w stanie dobrze pomagać innym.  Nie odrzucajmy pomocnych dłoni, które inni do nas wyciągają, ale też nie bójmy się o tę pomoc prosić. To trudne powiedzieć:'' Nie daje rady. Potrzebuję odpocząć, oderwać się na chwilę.'' ale tłumiąc emocje wewnątrz,, uciekając od nich  i pokazując na zewnątrz, jak jesteśmy silni i damy sobie ze wszystkim radę, robimy sobie ogromną krzywdę i stawiamy się na bardzo krótkiej drodze do wypalenia. Nasza bliska chora osoba też czasem może być zmęczona ciągłym przebywaniem z nami i być może rozmowa z kimś innym: sąsiadką, kolegą, wolontariuszem będzie czymś cennym dla niej, być może powie tej osobie o tym, o czym ciężko jest powiedzieć najbliższym. Wiem jak takie oderwanie się na chwilę od siebie nawzajem jest ważne. Pamiętam jeszcze z oddziału onkologii dziecięcej, jak rodzice po wielogodzinnym siedzeniu przy łóżku dziecka,  korzystali z chwili, gdy przyszła wolontariuszka, by iść napić się kawy, wyjść na spacer odetchnąć świeżym powietrzem...To naprawdę jest ważne.

 Z drugiej strony często bywa tak jak w drugim opisanym  przypadku, że  nie odrzucamy wsparcia, tylko twierdzimy, że go  od nikogo nie mamy, nawet o nie nie prosząc. Oczywiście miło jeśli ktoś z naszej rodziny poczuje się do wzięcia części opieki nad bliskim na siebie, ale czasem trzeba o to poprosić...niestety często przez niedopowiedzenia i  milczenie, dochodzi do popsucia relacji i konfliktów w rodzinie...a nie ma lepszego sposobu na rozwiązanie tego problemu, jak SZCZERA i otwarta rozmowa. Czasem najprostsze z pozoru rozwiązania bywają dla nas najtrudniejsze.

Jest to temat bardzo szeroki i skomplikowany. Można o nim pisać z różnych punktów widzenia, ale mam nadzieję, że ktoś zaczerpnie z niego coś dla siebie ;) 

''Jeśli o nic nie prosisz, niczego nie dostaniesz. Więc proś. Czasem usłyszysz''tak'', czasem ''nie''. Ale jeśli nawet nie zapytasz, odpowiedź zawsze brzmi ''nie''. Sam jej sobie udzieliłeś.



wtorek, 21 lutego 2017

Podaruj mi...

 Pewnego razu zorganizowaliśmy w CO akcję ''Podaruj mi dobrą książkę'', którą zapoczątkowała jedna z wolontariuszek i chyba nie spodziewaliśmy się, że nabierze tak globalnego charakteru.

Ideą akcji było podarowanie książek nowych lub w dobrym stanie dla pacjentów Centrum Onkologii. Chcieliśmy wymienić, odnowić lub stworzyć biblioteczki na każdym z oddziałów i uzupełnić regały w tzw. Strefie Relaksu Pacjenta, a jednocześnie wnieść trochę radości w szpitalną codzienność.

Każdy z nas uruchomił swoją sieć kontaktów, stworzyłam wydarzenie na facebooku i machina dobra ruszyła ;) Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu do akcji zaczęło dołączać bardzo wiele osób, a ja nie nadążałam odpisywać na wiadomości. Zaczęły się odzywać wydawnictwa, pisarze m.in Nike Farida, która później odwiedziła pacjentów. To było bardzo budujące i napędzające do działania :)

Jednak przyjmowanie książek było sporym wyzwaniem logistycznym, a i nauczyłam się kolejny raz, że jeśli chcesz zrobić coś dobrego, a nie daj Boże Ci to jeszcze wyjdzie to istnieje duże prawdopodobieństwo, że spotkasz się z tzw. hejtem...ale nie zamierzam się na tym skupiać. Uczulam tylko, tych którzy angażują się w różne akcje, żeby się nie dali przeciwnościom ;p

 Postanowiłam cały jeden dzień przeznaczyć na przyjmowanie książek. Siedziałam w pokoju Fundacji w CO i czekałam na potencjalnych ofiarodawców ;) Pamiętam doskonale parę, która przyszła z wielką, kolorową walizką na kółkach, pełną naprawdę świetnych książek. Pamiętam też Panią, która weszła i powiedziała mi, że potrzebuje pomocy w przyniesieniu kartonów, bo tyle ich było. Było to też ciekawe doświadczenie, ponieważ przypadkiem...(hmmm to chyba złe słowo, bo ja w przypadki raczej nie wierzę) przyszły do mnie osoby, które potrzebowały wsparcia. Jedna z  z pacjentek, która potrzebowała się wypłakać i pogadać. (Bardzo chciałabym przytoczyć dialogi, ale niestety ich nie pamiętam, a mówiłam na samym początku, że będę pisać tylko to, co rzeczywiście się wydarzyło).
 Przyszła też dziewczyna, która ode wejścia się rozpłakała,  mówiła mi, że jest nikim i jednocześnie chciała pomagać pacjentom, sama bardzo potrzebując pomocy, ale to temat na osobny post.

  Tamtego dnia odzew był spory, ale postanowiłyśmy z Jolą, żeby zrobić taki dzień w weekend i wybrałyśmy jedną sobotę, w którą chętne osoby mogły przyjść do Strefy i zostawić książki dla pacjentów. Przygotowałyśmy stoły z ciastkami, kawą, herbatą i czekałyśmy;P  Dołączyło również kilkoro wolontariuszy, którzy wspierali akcję. To co się zadziało przerosło nasze wszelkie oczekiwania. Zaczęło przychodzić tyle osób, że w pewnym momencie zaczęły tworzyć się kolejki a my nie wiedzieliśmy, w którą stronę się obrócić....bo po prostu tonęliśmy w książkach ;)
Musieliśmy podjąć błyskawiczne działanie, ponieważ nie byliśmy w pomieszczeniu, w którym moglibyśmy sobie po prostu zamknąć te książki na tydzień, więc ruszyliśmy na oddziały, by stworzyć lub odnowić biblioteczki, ale  postanowiliśmy też częściom książek obdarować pacjentów.  To oczywiście był niesamowity punkt  akcji, bo radość w oczach pacjentów i uśmiech zawsze były dla mnie najcenniejsze :)
 Już pod koniec dnia, kiedy zostali najwytrwalsi, ruszyłam na ostatni oddział, zmęczona, ale wesoła by zrobić biblioteczkę i pójść do pacjentów.  Spotkałam pewnego Pana, który o mało co nie dał mi wyjść z tego oddziału, bo taką miał ochotę na rozmowę.  Mi było trochę głupio...bo miałam zaraz wrócić, gdyż mieliśmy się ogarnąć i  zbierać do domu, a tu masz;p Nie dam sobie ręki uciąć, ale chyba ktoś po mnie przyszedł na ten oddział. Tego pacjenta spotkałam jeszcze kilkukrotnie, nazywał mnie ''swoją dziewczyną ''. Żeby była jasność, Pan po 60, żonaty;p Żonę poznałam, jak również mamę, z którą także odbyłam pewnego razu dość długą rozmowę.


  Za kilka dni udałam się z partią książek na onkologię do Szpitala na Wawelską. Taki ludź, w żółtej koszulce z napisem ''Dobrze Że Jesteś'' budził tam ogólne zainteresowanie, bo wolontariat jako taki tam nie funkcjonował. O dziwo spotkałam się też z dobrą reakcją ze strony personelu. Jeśli natomiast chodzi o książki hmmm...pamiętam, jak zobaczyłam ''cudowny'' regał na którym to miałam ustawić książki. Pomyślałam  sobie ''no nie'', poszłam do pielęgniarek po środek odkażający i gazy (tzn, to dostałam ;p) i najpierw go umyłam, żeby można było mówić o tworzeniu biblioteczki.  Na innych piętrach sytuacja wyglądała lepiej. Oczywiście odwiedziłam też pacjentów z książkami i tutaj bardzo istotna chwila, która utkwiła mi w pamięci i właściwie nadaje się na osobny temat i post.

 Weszłam do sali, gdzie leżała starsza kobieta, sama. Miała otwarte rany na nogach, których widok był odpychający a zapach w sali naprawdę trudny do zniesienia. Jednak jej radość i wzruszenie z powodu mojej wizyty tam były absolutnie BEZCENNE. Płakała i mowila, że nikt jej nie odwiedza i oczywiście gloryfikowała moją postać, a ja tak naprawdę byłam zwykłym człowiekiem, który podarował jej chwilę swojego czasu. Czyli to, czego tak bardzo pragnęła... by ktoś jej całkowicie nie odpychał, nie odwracał od niej głowy. Nie skupiał się na tym, co fizyczne...ale na tym, że prócz bycia pacjentką, która ma raka, cierpi i  ma otwarte rany...jest wrażliwą osobą, spragnioną kontaktu z drugim człowiekiem, ciepła i odrobiny życzliwości. Moi Drodzy i takich przypadków są setki...i nie trzeba mieć otwartych ran. 
Ileż to osób w szpitalnych salach czeka na jeden drobny gest: telefon  od syna, odwiedziny wnuczki, której zdjęcie stoi wiernie przy szpitalnym łóżku...albo szczerą rozmowę z mężem, która nie ograniczałaby się do przyniesienia niezbędnych rzeczy do szpitala. 

Akcja ta wiele mnie nauczyła... przede wszystkim tego, że jest w nas ogromna chęć do pomocy innym, że uśmiech obdarowanej osoby, która być może od dawna nic nie dostała jest bezcenny i że warto robić swoje i nie przejmować się opiniami. Małe rzeczy czasem stają się tymi największymi <3 :)

                                                                (pacjentka z CO :)

''Pamiętam, że kiedyś odwiedziłam piękny dom starców. Mieszkało tam czterdziestu pensjonariuszy. Na niczym im nie zbywało, a mimo to nieustannie spoglądali na drzwi. Na ich twarzach nie gościł uśmiech. Spytałam siostrę, która się nimi zajmowała: ''Siostro, dlaczego ci ludzie się nie uśmiechają?
Dlaczego patrzą na drzwi? A ona z prostotą powiedziała prawdę: Tak jest codziennie. Marzą, by ktoś ich odwiedził. Oto prawdziwa bieda.''
                                                     Matka Teresa


czwartek, 2 lutego 2017

Wszystko ma swój czas. cz II

 Po powrocie z kolacji mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby się poznać.  Nasza grupa była bardzo różna, ale każdy z nas był wyjątkowy i wspólnie tworzyliśmy ciekawą całość ;)Następnego dnia wyruszyliśmy rano na lotnisko. To wszystko, co się działo było dla mnie dużym przeżyciem i łączyło się z masą nowych doświadczeń, czasem lekko stresujących, jak choćby lot samolotem. Miałam wrażenie, że to trochę nie mój świat i też nie umiałam się do końca poczuć swobodnie...ale niektórzy mnie polubili, więc chyba nie było tak źle ;p



Zamieszkaliśmy  w katolickim ośrodku prowadzonym przez cudowne zakonnice, każdy z nas  miał swój pokój. Oczywiście nie jestem już w stanie przytoczyć wszystkich zdarzeń po kolei, ale to co najważniejsze  utkwiło mi dobrze w pamięci. 

Głównym celem naszego wyjazdu było zapoznanie nas ze wzorcowym hospicjum Dove House Hospice w Hull. Moje pierwsze wrażenia z tego miejsca były niesamowite. Czułam się bardziej jak w hotelu niż w hospicjum. Naszym przewodnikiem był dr Zbigniew Żylicz. Absolutnie genialny, ciepły człowiek i lekarz, ówczesny dyrektor medyczny tamtejszego miejsca. Był jednym z inicjatorów założenia pierwszego hospicjum w Holandii, propagatorem medycyny paliatywnej. Do dzisiaj pamiętam, jak zostaliśmy zaproszeni do domu dr Żylicza na kolację,  jego psiak leżał na moich stopach...a obok na fotelu leżała wielka książka, jeśli nie encyklopedia medycyny paliatywnej. Nie było żadnej wyższości i dystansu. Była swoboda i wspaniałe rozmowy. Myślę, że pacjenci są traktowani przez doktora podobnie, bo oddziały paliatywne  i hospicja to nie są miejsca na to, żeby mieć się za kogoś lepszego, to miejsca gdzie należy pochylić się nad drugą osobą i choćbyś miał tytuł profesora być po prostu człowiekiem. 
 Samo hospicjum było bardzo domowym miejscem. Sale pomalowane na różne kolory, piękny taras i ogród. Salon, który wyglądał dokładnie tak jak w wielu domach (stół, krzesła, kanapy, tv, książki), sala rozmów, sala arteterapii. Największe wrażenie zrobił na mnie pokój multisensoryczny. Wchodząc tam, można było na chwilę poczuć się dzieckiem i zrelaksować oddziałując na różne zmysły. Taka cząstka bajkowego dzieciństwa w tym trudnym momencie dorosłości,  mimo wszystko.

Mieliśmy okazję uczestniczyć w takich miniwykładach z dr Żyliczem, który opowiadał nam o swojej pracy, opiece paliatywnej, eutanazji. Oczywiście doświadczenia ks. Jana Kaczkowskiego miały tutaj duże znaczenie i jego również chętnie słuchaliśmy. Ano właśnie, jak napisałam w pierwszej części, zmieniłam swoje początkowe zdanie o ks Janie. Choć nigdy nie było one złe, to nie sądziłam, że później będzie tak dobre ;) W dużej mierze wpływ miały na to opowieści ks. Jana, to jak  wypowiadał się o chorych, o podejściu do nich, o swojej pracy. Przytaczał prawdziwe przykłady. Do dziś mam gdzieś filmik, na którym nasza grupa stoi w hospicyjnym salonie i ks. Jan odnosi się do tego, co przed chwilą mówił dr Żylicz.  Chodziło o to, że często rodziny próbują kurczowo zatrzymać kogoś na ziemi, cały czas przy nim są i nie pozwalają mu odejść, mówią, że musi żyć...i ks. Jan przytoczył sytuację, w której chory zmarł dokładnie w momencie, kiedy ktoś z jego bliskich wyszedł na chwilę po papierosy...i to nie są rzadkie sytuacje. 

Ks. Jan codziennie odprawiał dla nas Mszę Świętą. Pamiętam, że zaczął od słów: ''Nie będę mówił do Was językiem episkopatu'' ;) Mówił tak, że po prostu chciało się go słuchać, a słowa chłonęło się i uszami i serduchem. Można było też skorzystać ze spowiedzi....ale nie mogłam się przełamać, aż do pewnego momentu. Pewnego dnia przy śniadaniu usłyszałam, jak ks. Jan mówi o mnie do dziennikarek, że napisałam najdłuższą pracę, ale że jestem mimozą xp Tak, było to powiedziane w taki sposób, że nie niemożliwym było nieusłyszenie tego przeze mnie. Później  dowiedziałam się, że było   to celowe zagranie. Wkurzyłam się na księdza, na dziewczyny i na siebie. Przecież do jasnej cholery nie jestem żadną mimozą! Powiedziałam ks. Janowi, że chcę się wyspowiadać. To była rozmowa. Usiedliśmy u niego w pokoju i tak mówiłam swoje grzechy, ale też wspomniałam o tym, ze słyszałam co o mnie mówili. 
Wtedy na to: ''Właśnie o to mi chodziło, żebyś się wkurzyła, żebyś sama tu przyszła i mi to powiedziała. Jest w Tobie mega potencjał i jestem przekonany, że osiągniesz sukces. Spotkasz odpowiednich ludzi, odpowiedni miejsca i będziesz dla innych przykładem, wiem to.''  
Tak zapamiętałam to dobrze. Może jakieś słowa przekręciłam, ale po tylu latach można mi to chyba wybaczyć...sens został oddany.  
Pamiętam, że poruszyłam temat śmierci i ks. Jan powiedział, że on właściwie to mógłby już umrzeć....i wymieniał, w co chciałby być ubrany. Szczerze...myślę, że ani mi, ani jemu tak naprawdę nie przemknęło przez myśl, że to rzeczywiście już za kilka lat stanie się faktem. To, jak później ksiądz Jan stał się powszechnie znany, stał się ''onkocelebrytą''( jak sam o sobie mówił), książki, które napisał, wiedza którą się się podzielił, moim zdaniem pomagają i pomogą jeszcze tysiącom osób.
Teraz tak sobie myślę, że to jest chyba odpowiedni moment w moim życiu, żeby sobie te słowa przypomnieć i w pozytywny sposób się wkurzyć na siebie ;) a jak ktoś potrzebuje, żebym ja go wnerwiła, to nie ma sprawy...;) bo ja jestem przekonana, że w każdym jest ogromna siła i potencjał. Niekoniecznie do tego samego, ale jest i można ją odkryć. 


''Grunt to twardo stąpać po ziemi i nie przestawać patrzeć w niebo. Zamiast ciągle na coś czekać - zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później niż Ci się wydaje.'' 
ks. Jan Kaczkowski







poniedziałek, 30 stycznia 2017

Wszystko ma swój czas. cz.I

  Wszystko ma gdzieś swój początek i koniec. Dziś postanowiłam wrócić do samego początku, który sprawił, że  wybrałam pewną drogę i przez długi czas byłam przekonana, że jest jedyną słuszną.

Cofnijmy się więc do liceum. Pewnego dnia zostało zorganizowane spotkanie z przedstawicielkami hospicjum, które opowiadały o jego idei, metodach wspierania pacjentów i zachęcały do bycia wolontariuszami. Pamiętam, że siedziałam w pierwszej ławce, jako dziewczę w okularkach, bluzce w kropki,  na niej koszuli w kropki ;p i w pewnym momencie poczułam :''Tak, to jest to! Na coś takiego czekałam.''
 Po spotkaniu podeszłam do stolika, wzięłam ulotkę i za kilka dni byłam już na spotkaniu w biurze hospicjum. Zostałam wolontariuszką. Brałam udział w różnych akcjach w szkole, zbiórkach na rzecz hospicjum, pomagałam w biurze. Przeszłam też szkolenie medyczne, które uczyło opieki nad pacjentem chorym terminalnie i obejmowało część medyczną i psychologiczno- duchową.
 Pewnego dnia. moja nauczycielka fizyki, która zajmowała się wolontariatem w mojej szkole, na dodatek moja imienniczka, powiedziała mi, że jest organizowany ogólnopolski konkurs w ramach akcji ''Umierać po ludzku'' i trzeba napisać pracę na temat:'' Moje doświadczenie z wolontariatem,śmiercią,  pomaganiem osobom starszym...'' Mniej więcej tak brzmiał temat i zapytała, czy nie chciałabym spróbować. Zastanowiłam się i podjęłam decyzję, że spróbuję.  Nagrodą był kilkudniowy wyjazd do Hull, by między innymi zobaczyć, jak funkcjonuje wzorcowe hospicjum
Opisałam akcje w których brałam udział, swoje przemyślenia i osobiste doświadczenia, gdyż jako 13-14 latka byłam w swoim życiu pierwszy raz obecna przy czyjejś śmierci. Tą osobą był moja prababcia, z którą mieszkałam i miałam okazję widzieć, jak wygląda opieka 24 godziny na dobę nad osobą leżącą, jakiej cierpliwości to wymaga, jak zmienia się osoba chora  i sama w jakimś stopniu  również brałam  w tym udział i pomagałam w opiece, jak to było możliwe na mój wiek. Traf chciał, że byłam obecna tego dnia w domu. Był to chyba wielki tydzień i tego dnia nie byłam w szkole. Od rana słyszałam już w pokoju obok rozpacz mojej babci nad umierającą matką, czyli  właśnie moją prababcią. To była taka pierwsza szkoła życiu tego rodzaju dla mnie.  Zaczerpnęłam też wiedzy z książek. Między innymi ''Rozmów o śmierci i umieraniu'' E.K Ross.

  Wiem, że mało brakowało, a w ogóle nie wysłałabym mojej pracy, bo nie miałam jak jej wydrukować i kombinowałam w ostatnim momencie, ale ostatecznie się udało ;)

Pewnego dnia, miałam właśnie wychodzić na dodatkowe lejcie biologii przygotowujące do matury, odezwała się do mnie Pani Ilona z informacją : ''Ilona, jedziesz do Anglii, wygrałaś!''
W pierwszej chwili oczywiście byłam w totalnym szoku, później przyszła radość, że to prawda.  Oprócz mnie laureatami została jeszcze Dagmara z Żor i Piotrek z Tarnowa, których serdecznie pozdrawiam, jeśli tylko to czytają ;) Traf chciał, że Gazeta Wyborcza, która była współorganizatorem akcji, obok Agory i Fundacji Hospicyjnej, wybrała akurat słowa z mojej pracy do swojego artykułu, które ujrzałam w internecie.

"My - młodzi, zdrowi ludzie ciągle powtarzamy: nie mam czasu, pomogę ci jutro, odwiedzę w przyszłym tygodniu. Aż któregoś dnia dostajemy telefon, że ktoś bliski odszedł na zawsze. I mamy żal. Do siebie samych" - pisze w pracy konkursowej Ilona Stankiewicz - laureatka konkursu akcji "Umierać po ludzku" dla wolontariuszy hospicyjnych.''


Na początku przepełniała mnie mega radość i chciałam się z każdym nią podzielić. Później niestety przyszło mi stanąć przed trudnym dla mnie wyborem, ponieważ data wyjazdu została zmieniona i zahaczała o moją studniówkę, którą jak wiadomo ma się raz w życiu. Tak naprawdę do ostatniej chwili nie wiedziałam, co zrobię...bo wiedziałam, jak zawiodę swoich przyjaciół i stracę jedyną taką noc w życiu, z drugiej strony wyjazd, który był ogromną okazją i szansą, by nauczyć się czegoś nowego. Pani Ilona wiedziała chyba, że tak, czy owak nie będę wiedziała, co zrobić, więc w pewnym momencie wyjęła telefon i powiedziała, że właśnie dzwoni i musi dać , odpowiedź, czy jadę i powiedziałam, że tak...ale radości już we mnie nie było.


Każda osoba, która wygrała jechała ze swoim nauczycielem. Dzień przed wylotem wszyscy spotkaliśmy się w hotelu w Wawie. Nasza trójka z opiekunami, dwie dziennikarki z Agory i Wyborczej i ks. Jan Kaczkowski, którego nazwisko absolutnie nic mi wtedy nie mówiło. Podobnie, jak tysiącom innych osób. Wiem, że od początku zrobił na mnie wrażenie, ale...niekoniecznie dobre ;p Poszliśmy całą grupą na kolację, do jakiejś restauracji na Starym Mieście i ksiądz Jan siedział naprzeciwko mnie i...wciągał tabakę ;D Był to obrazek dość zaskakujący, jak dla mnie. Do tego doszła jego gadatliwość i szczerość do bólu, co nie do końca do mnie przemawiało...ale to się później zmieniło...CDN :)





wtorek, 3 stycznia 2017

Małe szczęścia i dobre słowa.

   A gdyby tak zacząć skupiać się na tym, co pozytywne?

Wiem, nie zawsze jest to łatwe...ale, czy cokolwiek dobrego może przynieść Ci skupianie się na tym, co jest złe? Odpowiedz sobie sam.

Chciałabym zachęcić Was dzisiaj do zrobienia tzw. ''słoika szczęścia'' ;)Mhmm...ale o co w tym chodzi zapytają niektórzy z Was ;) ?

Otóż...szukacie w domu sporego słoika lub kupujecie, przyozdabiacie, jak tylko macie na to ochotę i codziennie staracie się znaleźć jedną pozytywną rzecz, jaka Wam spotkała :) Czasem będzie ich więcej, czasem będą dni, kiedy trudno będzie znaleźć coś, co wywołało by uśmiech, ale postarajcie się proszę ;) Każdego dnia wieczorem na małej karteczce napiszcie to  i wrzućcie do waszego słoika. W Sylwestra otwórzcie słoik i cieszcie się dobrymi chwilami i wspominajcie, to co dobre ;) Niektórzy  robią też podobne tzw. słoiki wdzięczności i codziennie szukają czegoś, za co są wdzięczni. Mój będzie takim mixem jednego i drugiego :)

Czemu to ma służyć?
Temu byś zrozumiał, że doświadczasz wiele dobrego w swoim życiu i nie zawsze, to zauważasz. Byś to docenił i cieszył się tymi małymi rzeczami.



Ok, ale po co umieszczasz to na blogu ''onkowspomnienia''? Co to ma wspólnego?

Otóż choroba nasza bądź naszych bliskich jest wyjątkowym etapem w życiu.  Często zmienia się nasz system wartości, przekonań. Z pewnością część z Was zna kogoś, kto dokonał wewnętrznej przemiany na skutek zetknięcia z rakiem bądź inną chorobą....bądź też na odwrót całkowicie się załamał. 
Pamiętam, kiedy ja osobiście leżałam w szpitalu z niepewnością, co będzie ze mną dalej i o czym ja wtedy myślałam? Myślałam przede wszystkim o ludziach, których kocham...którzy się o mnie troszczą i martwią...mimo, że stawiam im ściany, ale też o relacjach, które w swoim życiu schrzaniłam, bo nie umiałam ich docenić bądź zrozumieć...Myślałam o tym, że marzy mi się pojechać na rowerze wiosną do Bolimowskiego i powąchać konwalie. Myślałam o marzeniach, które chciałam spełnić i zrealizować...ale mój główny wniosek był taki, że ostatecznie liczy się miłość, zdrowie i te drobne ''małe szczęścia'', które tworzą nasze życie. Pyszna kawa, dobra książka, letni deszcz, morskie fale, spotkania z ludźmi, zdjęcia, śpiew...itp itd...można ich mnożyć i mnożyć, a czasem znaleźć w najdrobniejszym ludzkim geście, czy uśmiechu :)

My sami często jesteśmy powodem takich małych szczęść innych ludzi wokół nas, chociaż może nie myślimy czasem o tym w ten sposób ;) Ja wiele razy słyszałam od pacjentów słowa, które wywoływały uśmiech na mojej twarzy...w sumie można powiedzieć, że to taka transakcja wymienna ;)
Co może być takim małym szczęściem dla osoby chorej? To co widziałam na własne oczy, np
- wyczekiwane  odwiedziny bliskiej osoby
- odwiedziny kogoś, kto po prostu go wysłucha
-  wolontariusz, który kupi mu upragnioną bułkę słodką
- zdjęcie wnuczki, które stoi  na hospicyjnej szafce 
-  kwiaty od męża
- ptak, który spogląda za oknem
- domowe firanki w sali
- uśmiech i dobre słowo 

O! i właśnie skoro to napisałam, to chciałabym poruszyć drugą kwestię, tzw. Otaczanie się dobrymi słowami. Wczoraj stworzyłam sobie tzw. mapę dobrych słów. A cóż to takiego?

Weźcie kartkę i na środku narysujcie, coś co kojarzy Wam się z dobrymi słowami i wypełnijcie takimi słowami, zwrotami, myślami ją całą ;) i patrzcie na nią każdego dnia, bądź miejcie przy sobie i wyciągajcie w trudnych chwilach ;)

Tylko, uwaga...jeśli są tu osoby wspierające, nie wpisujcie tam: ''Będzie dobrze'' itp...zamieńcie to np. na ''Mam nadzieję i wierzę''.  Chodzi o szczerość i realność tych słów.


Naprawdę wierzę, że można dostrzegać najmniejsze pozytywy w różnych sytuacjach. Mam nadzieję, że zapaliłam choć kilka osób do tego, by stworzyły słoiki szczęścia i mapy dobrych słów. Dzielę się wiedzą o nich dla tego, że jest to cudowny sposób na podzielenie się dobrą energią ;) a tym, co dobre po prostu trzeba się dzielić! ;) 

Ps.Podeślijcie mi proszę zdjęcia waszych map i słoików ;) bądź dodajcie w komentarzach.