czwartek, 2 lutego 2017

Wszystko ma swój czas. cz II

 Po powrocie z kolacji mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby się poznać.  Nasza grupa była bardzo różna, ale każdy z nas był wyjątkowy i wspólnie tworzyliśmy ciekawą całość ;)Następnego dnia wyruszyliśmy rano na lotnisko. To wszystko, co się działo było dla mnie dużym przeżyciem i łączyło się z masą nowych doświadczeń, czasem lekko stresujących, jak choćby lot samolotem. Miałam wrażenie, że to trochę nie mój świat i też nie umiałam się do końca poczuć swobodnie...ale niektórzy mnie polubili, więc chyba nie było tak źle ;p



Zamieszkaliśmy  w katolickim ośrodku prowadzonym przez cudowne zakonnice, każdy z nas  miał swój pokój. Oczywiście nie jestem już w stanie przytoczyć wszystkich zdarzeń po kolei, ale to co najważniejsze  utkwiło mi dobrze w pamięci. 

Głównym celem naszego wyjazdu było zapoznanie nas ze wzorcowym hospicjum Dove House Hospice w Hull. Moje pierwsze wrażenia z tego miejsca były niesamowite. Czułam się bardziej jak w hotelu niż w hospicjum. Naszym przewodnikiem był dr Zbigniew Żylicz. Absolutnie genialny, ciepły człowiek i lekarz, ówczesny dyrektor medyczny tamtejszego miejsca. Był jednym z inicjatorów założenia pierwszego hospicjum w Holandii, propagatorem medycyny paliatywnej. Do dzisiaj pamiętam, jak zostaliśmy zaproszeni do domu dr Żylicza na kolację,  jego psiak leżał na moich stopach...a obok na fotelu leżała wielka książka, jeśli nie encyklopedia medycyny paliatywnej. Nie było żadnej wyższości i dystansu. Była swoboda i wspaniałe rozmowy. Myślę, że pacjenci są traktowani przez doktora podobnie, bo oddziały paliatywne  i hospicja to nie są miejsca na to, żeby mieć się za kogoś lepszego, to miejsca gdzie należy pochylić się nad drugą osobą i choćbyś miał tytuł profesora być po prostu człowiekiem. 
 Samo hospicjum było bardzo domowym miejscem. Sale pomalowane na różne kolory, piękny taras i ogród. Salon, który wyglądał dokładnie tak jak w wielu domach (stół, krzesła, kanapy, tv, książki), sala rozmów, sala arteterapii. Największe wrażenie zrobił na mnie pokój multisensoryczny. Wchodząc tam, można było na chwilę poczuć się dzieckiem i zrelaksować oddziałując na różne zmysły. Taka cząstka bajkowego dzieciństwa w tym trudnym momencie dorosłości,  mimo wszystko.

Mieliśmy okazję uczestniczyć w takich miniwykładach z dr Żyliczem, który opowiadał nam o swojej pracy, opiece paliatywnej, eutanazji. Oczywiście doświadczenia ks. Jana Kaczkowskiego miały tutaj duże znaczenie i jego również chętnie słuchaliśmy. Ano właśnie, jak napisałam w pierwszej części, zmieniłam swoje początkowe zdanie o ks Janie. Choć nigdy nie było one złe, to nie sądziłam, że później będzie tak dobre ;) W dużej mierze wpływ miały na to opowieści ks. Jana, to jak  wypowiadał się o chorych, o podejściu do nich, o swojej pracy. Przytaczał prawdziwe przykłady. Do dziś mam gdzieś filmik, na którym nasza grupa stoi w hospicyjnym salonie i ks. Jan odnosi się do tego, co przed chwilą mówił dr Żylicz.  Chodziło o to, że często rodziny próbują kurczowo zatrzymać kogoś na ziemi, cały czas przy nim są i nie pozwalają mu odejść, mówią, że musi żyć...i ks. Jan przytoczył sytuację, w której chory zmarł dokładnie w momencie, kiedy ktoś z jego bliskich wyszedł na chwilę po papierosy...i to nie są rzadkie sytuacje. 

Ks. Jan codziennie odprawiał dla nas Mszę Świętą. Pamiętam, że zaczął od słów: ''Nie będę mówił do Was językiem episkopatu'' ;) Mówił tak, że po prostu chciało się go słuchać, a słowa chłonęło się i uszami i serduchem. Można było też skorzystać ze spowiedzi....ale nie mogłam się przełamać, aż do pewnego momentu. Pewnego dnia przy śniadaniu usłyszałam, jak ks. Jan mówi o mnie do dziennikarek, że napisałam najdłuższą pracę, ale że jestem mimozą xp Tak, było to powiedziane w taki sposób, że nie niemożliwym było nieusłyszenie tego przeze mnie. Później  dowiedziałam się, że było   to celowe zagranie. Wkurzyłam się na księdza, na dziewczyny i na siebie. Przecież do jasnej cholery nie jestem żadną mimozą! Powiedziałam ks. Janowi, że chcę się wyspowiadać. To była rozmowa. Usiedliśmy u niego w pokoju i tak mówiłam swoje grzechy, ale też wspomniałam o tym, ze słyszałam co o mnie mówili. 
Wtedy na to: ''Właśnie o to mi chodziło, żebyś się wkurzyła, żebyś sama tu przyszła i mi to powiedziała. Jest w Tobie mega potencjał i jestem przekonany, że osiągniesz sukces. Spotkasz odpowiednich ludzi, odpowiedni miejsca i będziesz dla innych przykładem, wiem to.''  
Tak zapamiętałam to dobrze. Może jakieś słowa przekręciłam, ale po tylu latach można mi to chyba wybaczyć...sens został oddany.  
Pamiętam, że poruszyłam temat śmierci i ks. Jan powiedział, że on właściwie to mógłby już umrzeć....i wymieniał, w co chciałby być ubrany. Szczerze...myślę, że ani mi, ani jemu tak naprawdę nie przemknęło przez myśl, że to rzeczywiście już za kilka lat stanie się faktem. To, jak później ksiądz Jan stał się powszechnie znany, stał się ''onkocelebrytą''( jak sam o sobie mówił), książki, które napisał, wiedza którą się się podzielił, moim zdaniem pomagają i pomogą jeszcze tysiącom osób.
Teraz tak sobie myślę, że to jest chyba odpowiedni moment w moim życiu, żeby sobie te słowa przypomnieć i w pozytywny sposób się wkurzyć na siebie ;) a jak ktoś potrzebuje, żebym ja go wnerwiła, to nie ma sprawy...;) bo ja jestem przekonana, że w każdym jest ogromna siła i potencjał. Niekoniecznie do tego samego, ale jest i można ją odkryć. 


''Grunt to twardo stąpać po ziemi i nie przestawać patrzeć w niebo. Zamiast ciągle na coś czekać - zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później niż Ci się wydaje.'' 
ks. Jan Kaczkowski







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz