wtorek, 3 października 2017

Bez tej roli nie byłoby onkowspomnień...

 Jakiej roli?
Mojej jako koordynatorki.

  Każde  spotkanie, które przeprowadziłam jako koordynatorka wolontariatu w Klinice Nowotworów Płuc było dla mnie niezwykłe. Nigdy nie wiedziałam do końca czego mogę się  spodziewać, a formularz zgłoszeniowy to tylko ułamek tego, czego mogłam dowiedzieć się o danej osobie a zwłaszcza jej motywacjach do wkroczenia w potocznie zwany świat ''onko''. 
 Moim zadaniem było  zapoznanie danej osoby lub grupy osób z pracą wolontariusza na onkologii, przedstawienie wymogów formalnych i wprowadzenie kogoś w ten świat od podstaw, ale też przede wszystkim poznanie drugiej osoby i jej motywacji, zanim ktoś przekroczył ze mną próg oddziału.
  Osoby, które spotkałam na swojej drodze były bardzo różne, lecz każda z nich wniosła w moje życie swego rodzaju lekcję. Wachlarz ludzkich indywidualności i potrzeb podjęcia takiej pracy jaki
spotkałam był bardzo szeroki. 
Od osób bardzo młodych po emerytów. Od licealistów po profesorów. Od studentów psychologii chcących zdobyć doświadczenie w pracy z pacjentem, przez studentów i specjalistów przeróżnych innych kierunków i dziedzin. Od osób  ze zdiagnozowaną depresją, które szukały dla siebie formy terapii po ludzi żyjących pełnią życia. Osoby, które mówiły mi, że są nikim i zaczynały płakać po kilku minutach rozmowy i chciały nadać sens swojemu życiu. Osoby, które straciły bliskich chorych na raka i chciały uporać się ze stratą pomagając innym. Osoby, które przeszły nowotwór i chciały pomagać innym przez swoje doświadczenie. Osoby, które chciały zbawiać świat. Osoby, które chciały nawracać innych. Ci, którzy wszystko zrobią lepiej. Ci, którzy oczekiwali udziału w czymś spektakularnym.  Ci, dla których uśmiech pacjenta był największą zapłatą. Samotni tak bardzo, że dawanie siebie innym jest dla nich jak oddychanie. Ci, którzy byli tak wrażliwi, że płakali po wejściu do dwóch sal widząc chorych. Ci, których spotkałam niby przypadkiem, a z którymi przyjaźnię się do dziś. Ci, którzy z własnej nieprzymuszonej woli dawali siebie innym. Ludzie, dla których pomaganie innym jest czymś tak naturalnym, jak chodzenie. Ci, którzy robią to z rzeczywistej potrzeby serca.  Ci, którzy wolą pobyć z potrzebującymi, zamiast obejrzeć kolejny durny program tv. Ci, którzy chcą  czuć się potrzebni. Za wszystkich  jestem dziś wdzięczna. 
 Właściwie każdemu bez względu na motywację towarzyszył lęk przed pierwszym wejściem na oddział i spotkaniem z pacjentami. Mi też, bo nigdy nie wiedziałam na jakich pacjentów trafię, czego pacjenci będą potrzebować, jak potoczą się rozmowy, jak zareaguje i zachowa się wolontariusz. Zawsze starałam się ten lęk oswajać u drugiej strony, a i siebie ogarniać, kiedy chciałam być hop do przodu. Mówiłam sobie: Jelonka, wyobraź sobie, że wchodzisz tam pierwszy raz i wczuj się w tą drugą osobę, by jak najlepiej ją wprowadzić do tego nowego dla niej świata.

 Zawsze moim założeniem, kiedy ktoś trafiał na spotkanie ze mną było to, że skoro znalazł się w tym miejscu, musi mieć dobre intencje i zazwyczaj tak było, ale ocenienie, czy ktoś w dany momencie swojego życia jest gotowy do pomocy chorym onkologicznie jest czymś bardzo trudnym. 
 Dziś wiem z całą pewnością, że nie jest to praca dla każdego i nie na każdym etapie życia konkretnej osoby. Z resztą z dziesiątek osób, które bardzo chciały pomagać, na stałe zostawało ich bardzo mało. Spotykanie się z ludzkim cierpieniem, komunikacja z pacjentem, pomaganie innym- nie jest wcale łatwe i nie wystarczą tu dobre chęci i zapał.
 Są osoby, które ten świat tak bardzo wciąga i pochłania, że nie wyobrażają sobie opuścić swojego dyżuru, wręcz czasem zaczynają tęsknić za szpitalem i pacjentami, gdy nie mogą przyjść z powodu choroby. Innych to przerasta i mimo tego, że mają szczerozłote serca, nie dają rady i czasem wręcz zaczyna ich mdlić na samą myśl, że mają przekroczyć próg szpitala.

 Być może dla niektórych nie robiłam nic ważnego, dla mnie było to bardzo ważne i autentycznie to uwielbiałam. Chciałam, żeby każdy z moich wolontariuszy czuł się zaopiekowany. Gdy uważałam, że to nie ta chwila, albo że ktoś powinien odpuścić mówiłam o tym. Każdego starałam się zrozumieć, a ogólniki które napisałam powyżej są tylko zarysem tego, z czym się spotykałam i nie służą temu, żeby szufladkować. Ci ludzie ukształtowali mnie, podbnie jak sami pacjenci. Nie tylko ja ich uczyłam, ale oni nauczyli mnie też bardzo wiele, choć część z nich pewnie tego nie wie ;) 
 Trafiłam na fragment w książce Agnieszki Kalugi ''Zorkownia'', który będzie chyba dobrym podsumowaniem, choć odnosi się do hospicjum:

'' Są różne typy wolontariuszy.
Matki Polki- pilnie odrobiły zadania domowe, szukają dziś zadań gdzie indziej.
Misjonarze- na palcu w-kółko-różaniec, a w oczach niebo.
Poobijańce- spędzili trochę czasu w więzieniu/ (nie) zdrowo popili/ zostawili kogoś gdzieś kiedyś.
Poszukiwacze i podróżnicy.
Święte troski.
Uciekinierzy z utopii.
Ci, co biegają. Ci, co wrastają.
Co stoją., co siedzą.
Zbawiciele świata- niezastąpieni.
Mrówki o skrzydłach jak przeźrocza.
Na świeczniku na kolanach.
Z pieśnią na ustach. Z żałobą w sercu.
Odważni. Na miękkich nogach.''

Od siebie, dodam tylko: Dobrze, że jesteście!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz