Paulinę poznałam na moim pierwszym dyżurze. Złapałyśmy kontakt, rozmawiałyśmy, było miło. Pokazywała mi jakieś zdjęcia na laptopie. Na drugim dyżurze moje kroki pokierowałam więc właśnie do niej.
Moim oczom ukazała się zupełnie inna osoba, cierpiąca i wymiotująca po chemii. To były moje pierwsze kroki na onkologii. Ze stresu rozsypałam karty do gry, które wzięłam z pokoju w razie, gdyby ktoś miał ochotę pograć. Pamiętam dokładnie jak jej tata pomagał mi je zbierać. Poszłam do innej osoby, ale wróciłam.
Potem kilkakrotnie śmiałyśmy się, że to był mój chrzest bojowy.
Miałyśmy z jednej strony bardzo różne zainteresowania, a z drugiej strony byłyśmy jednak bardzo podobne. Rozmawiałyśmy o różnych rzeczach, zdarzało się, że w coś zagrałyśmy.
Paulina nie pokazywała na zewnątrz cierpienia, które nosiła w środku. Na pierwszy rzut oka wydawała się świetnie radzić sobie z chorobą, uśmiechała się, chętnie rozmawiała.
Dopiero później dowiedziałam się, że chce w ten sposób chronić innych, by nie cierpieli z jej powodu.
Pewnego razu dostaliśmy na studiach zadanie, by przeprowadzić wywiad z osobą chorą. Poprosiłam ją. Nasze relacje nie były wtedy, aż tak bardzo bliskie. Ten wywiad był chyba przełomem. Może dlatego, że przez chwilę weszłam w rolę przyszłego psychologa, łatwiej jej było powiedzieć mi o wielu rzeczach, problemach, emocjach, o których mi nigdy wcześniej nie mówiła. Naprawdę bardzo się przede mną otworzyła.
Później stawałyśmy się sobie coraz bliższe i musiałam wyłączyć sobie tzw. profesjonalizm. Nie byłam już dla niej wolontariuszką, ani studentką psychologii, tak jak ona nie była już dla mnie pacjentką.
Rozmawiałyśmy na dyżurach, pisałyśmy na fecebooku.
Doskonale pamiętam moment, kiedy wychodziła z oddziału. Dostała wielkiego miśka. Cieszyłyśmy się wspólnie z jej mamą, że to koniec leczenia, chemii i cierpienia. Dosyć długo wtedy rozmawiałyśmy.
Później przyjeżdżała tylko na kontrole i wtedy zaczęłyśmy spotykać się prywatnie. Pierwszy raz poszłyśmy na zakupy i pogaduchy przy czymś smacznym w Złotych Tarasach, innym razem wybrałyśmy się do ZOO. Pamiętam, jak bardzo kochała zwierzęta.
Kiedy przyszły wakacje pojechałam do niej na kilka dni. Długo zastanawiałam się, czy powinnam, ale przyjęłam zaproszenie. Pochodziła z Gdańska. Zapamiętam ten wyjazd do końca życia.
Najpierw była radość na peronie, później pojechałyśmy do niej do mieszkania, Nie pamiętam, które to było piętro, ale było dość wysoko. Kiedy weszłam na balkon od razu zakochałam się w cudnym widoku, który było z niego widać. Drzewa, kościół, w oddali morze i zarysy statków. Zostałyśmy tam wiele godzin. Nie mogłyśmy się sobą nacieszyć. Gadałyśmy o wszystkim. Paliłyśmy fajkę wodną, a w tle leciał Kings of Leon. Oczywiście zachłysnęłam się zachodem słońca, więc wymyśliłyśmy, że wstaniemy na wschód słońca i pojedziemy na plażę w Jelitkowie.
Zazwyczaj takie plany nie wchodzą w życie, ale nam się udało. Pamiętam, że w nocy była burza. Wstałyśmy jednak na wschód słońca. Był przepiękny. Zjadłyśmy płatki z mlekiem (robiłyśmy tak codziennie) ;p i pojechałyśmy autobusem na plażę. Było cudnie. Ze względu na wczesną porę na plaży były tylko pojedyncze osoby. Weszłyśmy do wody. Wykąpałyśmy się przy pierwszych promieniach słońca, a potem zrobiłyśmy sobie spacer do Sopotu. Zaliczyłyśmy Monciak i później ''rikszą'' wróciłyśmy do punktu wyjścia (biedny rowerzysta) ;p
To były naprawdę wspaniałe dni. Pamiętam nasz spacer po starówce i mrożoną herbatę z miętą i cytryną na Mariackiej przy akompaniamencie skrzypiec. Panował tam cudowny klimat.
Wieczorny wypad na starówkę wspólnie z jej chłopakiem Maćkiem. Jarmark Dominikański. Cudowny przedwieczorny widok z Góry Gradowej, przepiękny Park Oliwski, ZOO, przepiękną panoramę z więzy w Kościele Mariackim...ale szczególnie utkwił mi w pamięci nasz wyjazd na Hel.
Ledwo zdążyłyśmy na tramwaj wodny, ale i tak miałyśmy całkiem dobre miejsca. Pogoda była przecudna. Niebo bezchmurne. W oddali i obok nas było jeszcze widać żurawie i statki, na które uwielbiam patrzeć, a potem wokół nas tylko woda a nad nami słońce. Kiedy dotarłyśmy na Hel, wykąpałyśmy się i zjadłyśmy rybkę, chwilę się poopalałyśmy, pochodziłyśmy po straganach. W drodze powrotnej udało nam się usiąść na samym środku. Miałyśmy wrażenie, jakbyśmy były na Titanicu ( haha no może prawie). Jak dziś o tym myślę, to była jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu i dałabym wiele, by móc ją przeżyć jeszcze raz.
Dzięki niej zakochałam się w tym mieście. Z resztą miałyśmy nasz wspólny plan. Paulina miała od października zacząć studia na Politechnice Gdańskiej, a ja mocno myślałam nad studiami podyplomowymi w tym mieście, więc zdecydowałyśmy, że się przeprowadzę i razem będziemy szaleć i poznawać miasto... Niestety życie i rak mieli dla nas całkiem inne plany...
Miałyśmy ze sobą kontakt. Paulina przyjeżdżała na badania kontrolne...ale zaczęła mieć ataki padaczkowe. Niby niezwiązane z nowotworem. Jej pierwotnym rozpoznaniem był rak podstawy kości czaszki. Pisała mi o zmęczeniu, o efektach ubocznych leków przeciwpadaczkowych. Jej organizm nie dawał rady.
Przerwała studia...szukała alternatywnych pomysłów na siebie. Poszła na kurs makijażu.
Pewnego dnia powiedziała mi, że znów przyjeżdża na kontrolę. Traf chciał, że mieszkałam wtedy sama przez kilka miesięcy w Warszawie, więc ją zaprosiłam.
Przyjechała wspólnie ze swoim chłopakiem. Po prostu oniemiałam, jak ją zobaczyłam. Nie widziałyśmy się na żywo już jakiś czas, więc tym bardziej byłam w szoku, gdy ujrzałam cudne, ciemne, kręcone włosy. Była przepiękna.
Zjedliśmy we trójkę upichcone przeze mnie spaghetti i rozmawialiśmy. Czułam, że coś jest nie tak...Miałam wrażenie, że czegoś się obawia. Potem powiedziała mi, że miała bardzo silny atak po rodzinnej imprezie.
Rano pojechała wspólnie z Maćkiem na kontrolę do IMiD-u. Nie dali żadnego znaku. Martwiłam się. Dostałam później smsa ''Mam nawrót. Nie wiem, co dalej.Chemia, może operacja.''
Poczułam się, jakby mnie ktoś strzelił obuchem przez głowę i zamarłam z telefonem w ręku. Rzecz jasna, nie dowierzałam, że to prawda. Niedługo miała zacząć się wiosna, a ona wyglądała tak ślicznie i chciałam, żeby mogła się nią nacieszyć.
Kiedy była ponownie pierwszy raz na chemii, nie byłam w stanie przekroczyć progu szpitala...ale później powiedziałam sobie ''Ilona, weź się ogarnij, ona Cię potrzebuje.'' Poszłam. Pamiętam, że był wielki piątek i rozmawiałyśmy przez trzy godziny.
Była operacja. Na początku dowiedziałam się, że cały guz został wycięty. Ona też tak myślała. Dopiero później okazało się, że nie dało się wyciąć całości, bo był w takim miejscu, że na pewno uszkodzony byłby ośrodek ruchu i nie wiadomo, czy w ogóle przetrwała by tę operację. Wiedziałam, co to znaczy, ale spychałam to gdzieś głęboko.
Później były naświetlania w Gliwicach, chemia w Warszawie, wspominanie o leczeniu zagranicą.
Paulina uwielbiała żaby i przy różnych okazjach dawałam jej jakieś żabie drobiazgi ;) Pamiętam nawet, że poprosiłam tatę, żeby wyrzeźbił mi jedną w drewnie. Dałam jej ją w dniu, w którym spałam tylko godzinę, bo do późna poprawiałam pracę magisterska i byłam po trudnej rozmowie z promotorem...ale jej uśmiech wynagrodził mi wtedy wszystko :)
Niestety leczenie nie dawało rezultatów. Często rozmawiałyśmy ze sobą.
Kiedy zobaczyłam ją ostatni raz zmienioną przez chemię, spuchniętą przez sterydy, chciało mi się ryczeć. Myślę, że słowa były wtedy niepotrzebne. Spojrzała mi w oczy i po prostu wiedziała. Już na tyle mnie znała. Znów wrócił temat mojej ewentualnej przeprowadzki.
Tego dnia nie dałam jej żaby. Podarowałam jej książkę Reginy Brett ''Bóg nigdy nie mruga''. Wiem, że jej podejście do Boga mocno się zmieniło przez chorobę, więc zaznaczyłam, że nie jest to książka religijna. Zdążyła ją przeczytać i pamiętam, że powiedziała iż bardzo jej się spodobała i była dla niej inspirująca.
Los chciał, że jej stan zaczął się bardzo pogarszać w czasie, kiedy zaczęłam mieć dyżury dla rodzin w hospicjum domowym. Wiedziała o tym, pytała, czy nie boję się rozmów o śmierci. Powiedziałam, że chyba akurat nie tego się obawiam.
Niedługo potem zostałam wysłana by porozmawiać z kilkunastoletnią dziewczyną, której mama umierała w pokoju obok. Wróciłam do domu i napisałam jej, że miałam kolejny chrzest bojowy. Napisała mi wtedy:
- Wiesz przydałabyś mi się teraz jako psycholog.
- Przecież wiesz, że nie mogę...
- Wiem, ale wolę Cię jako przyjaciółkę.
Prawda była taka, że obie byłyśmy się porozmawiać o śmierci, bo byłyśmy związane emocjonalnie, a to całkiem zmieniało obraz sprawy. Czułam, że ona się boi. Ja też się cholernie bałam.
Kiedy trafiła do izolatki, miała wiele ataków padaczkowych...każdego dnia czekałam na informację o tym, czy wyniki jej choć trochę podskoczyły. Dużo pisałyśmy.
Napisała mi, że spoza rodziny jestem jej najbliższą osobą., To było ogromne wyróżnienie, ale z drugiej strony czułam na sobie ogromną odpowiedzialność.
Pewnego dnia obudziłam się rano i zobaczyłam powiadomienie na tel z godziny trzeciej w nocy. Paulina wstawiła mi zdjęcie minionków, na którym było napisane: ''Mam nadzieję, że będziemy przyjaciółmi do końca życia, a po śmierci będziemy przyjaznymi duszami, które przechodzą przez ściany i straszą ludzi.'' z jej podpisem ''To będziemy MY <3 :)'' Nie,nie śmiałam się, byłam przerażona i łzy stanęły mi w oczach.
Zaczęłam żyć między jej wynikami, aktywnością w CO i dyżurami w hospicjum. Dając z siebie, ale nie dzieląc się tym,co narastało we mnie. Paulina zawsze mnie o to ochrzaniała, że nie chcę jej mówić o swoich problemach. Wydawało mi się, że przy jej, moje są niczym. Dziś wiem, że to był błąd.
Racjonalnie zdawałam sobie sprawę z jej stanu, ale w ostatnich dniach,tygodniach...moja głowa starała się to za wszelką cenę wyprzeć. Mechanizmy obronne zadziałały.
Paulina zmarła dokładnie w moje 25 urodziny. Przypadek? Na pewno nie.
Kiedy się o tym dowiedziałam, siedziałam wmurowana w fotelu...potem ryczałam do rana i przez kilkanaście następnych dni. Rozpadłam się na kawałeczki. To nieprawda, że żałobę można przeżywać tylko po stracie kogoś z rodziny....ale takie panuje czasem przekonanie. Zwłaszcza jeśli mało kto wokół Ciebie znał tę osobę.
Trzy słowa, które chciałabym jej powiedzieć: Kocham. Dziękuję. Przepraszam.
(taką ją zapamiętam)
Po jej śmierci wzięłam do ręki książkę Reginy Brett, czyli coś, co dałam jej jako ostatnie. Zamknęłam oczy i tak jakbym chciała, żeby coś jeszcze mogła mi powiedzieć, otworzyłam książkę. Moim oczom ukazała się dokładnie taka strona:
''Lekcja 27. Zawsze wybieraj życie.''
Dziękuję Ci za tego bloga. Dzięki niemu na nowo uczę się doceniać drobiazgi. A nieprzespane od 11 m-cy noce... Stają się banałem. I okazuje się, że mam zdrową rodzinę... I mogę wszystko. A za 2 tygodnie będę w Sopocie... Spójrzę na morze i pomyślę o Was.
OdpowiedzUsuńDziękuję Aniu za te słowa. To dodaje mi jeszcze większej wiary, że jest sens dzielić się moimi przeżyciami. Życzę Tobie i Twojej rodzinie wszystkiego, co najlepsze...a nawet jeśli pojawią się jakieś trudności, takie jak choćby nieprzespane noce, żebyście wzajemnie się wspierali i dzięki temu wsparciu i miłości sobie z nimi radzili. Koniecznie, jak będziesz w Sopocie, wspomnij o nas dobrze :))
UsuńCiesze sie ze istnieja takie osoby jak ty, podziwiam twoja niezlomnosc. poryczalam sie jak mala dziewczynka przy tym poscie . Pomyslalam o tym ze kgorys z moich przyjaciol mialby to przeywac i od razu potok lez.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń