poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Pewność niepewna.

  Przekraczając próg Instytutu Matki i Dziecka, nie spodziewałam się, że na oddziale poznam jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Nie miałam pojęcia, jak wielką życiową lekcję szykuje dla mnie życie i rak.
 Paulinę poznałam na moim pierwszym dyżurze. Złapałyśmy kontakt, rozmawiałyśmy, było miło. Pokazywała mi jakieś zdjęcia na laptopie. Na drugim dyżurze moje kroki pokierowałam więc właśnie do niej. 
Moim oczom ukazała się zupełnie inna osoba, cierpiąca i wymiotująca po chemii. To były moje pierwsze kroki na onkologii. Ze stresu rozsypałam karty do gry, które wzięłam z pokoju w razie, gdyby ktoś miał ochotę pograć. Pamiętam dokładnie jak jej tata pomagał mi je zbierać. Poszłam do innej osoby, ale wróciłam. 
Potem kilkakrotnie śmiałyśmy się, że to był mój chrzest bojowy.
Miałyśmy z jednej strony bardzo różne zainteresowania, a z drugiej strony byłyśmy jednak bardzo podobne. Rozmawiałyśmy o różnych rzeczach, zdarzało się, że w coś zagrałyśmy. 
Paulina nie pokazywała na zewnątrz cierpienia, które nosiła w środku. Na pierwszy rzut oka wydawała się świetnie radzić sobie z chorobą, uśmiechała się, chętnie rozmawiała.
 Dopiero później dowiedziałam się, że chce w ten sposób chronić innych, by nie cierpieli  z jej powodu.

  Pewnego razu dostaliśmy na studiach zadanie, by  przeprowadzić wywiad z osobą chorą. Poprosiłam ją. Nasze relacje nie były wtedy, aż tak bardzo bliskie. Ten wywiad był chyba przełomem. Może dlatego, że przez chwilę weszłam w rolę przyszłego psychologa, łatwiej jej było powiedzieć mi o wielu rzeczach, problemach, emocjach, o których mi nigdy wcześniej nie mówiła.  Naprawdę bardzo się przede mną otworzyła. 
Później stawałyśmy się sobie coraz bliższe i musiałam wyłączyć sobie tzw. profesjonalizm. Nie byłam już dla niej wolontariuszką, ani studentką psychologii, tak jak ona nie była już dla mnie pacjentką. 
Rozmawiałyśmy na dyżurach, pisałyśmy na fecebooku. 

  Doskonale pamiętam moment, kiedy wychodziła z oddziału. Dostała wielkiego miśka. Cieszyłyśmy się wspólnie z jej mamą, że to koniec leczenia, chemii i cierpienia. Dosyć długo wtedy rozmawiałyśmy.

  Później przyjeżdżała tylko na kontrole i wtedy zaczęłyśmy spotykać się prywatnie. Pierwszy raz poszłyśmy na zakupy i pogaduchy przy czymś smacznym w Złotych Tarasach, innym razem wybrałyśmy się do ZOO. Pamiętam, jak bardzo kochała zwierzęta.

  Kiedy przyszły wakacje pojechałam do niej na kilka dni. Długo zastanawiałam się, czy powinnam, ale przyjęłam zaproszenie. Pochodziła z Gdańska. Zapamiętam ten wyjazd do końca życia. 
  Najpierw była radość na peronie, później pojechałyśmy do niej do mieszkania, Nie pamiętam, które to było piętro, ale było dość wysoko. Kiedy weszłam na balkon od razu zakochałam się w cudnym widoku, który było z niego widać. Drzewa, kościół, w oddali morze i zarysy statków. Zostałyśmy tam wiele godzin. Nie mogłyśmy się sobą nacieszyć. Gadałyśmy o wszystkim. Paliłyśmy fajkę wodną, a w tle leciał Kings of Leon. Oczywiście zachłysnęłam się zachodem słońca, więc wymyśliłyśmy, że wstaniemy na wschód słońca i pojedziemy na plażę w Jelitkowie.


Zazwyczaj takie plany nie wchodzą w życie, ale nam się udało. Pamiętam, że w nocy była burza. Wstałyśmy jednak na wschód słońca. Był przepiękny. Zjadłyśmy płatki z mlekiem (robiłyśmy tak codziennie) ;p i pojechałyśmy autobusem na plażę. Było cudnie. Ze względu na wczesną porę na plaży były tylko pojedyncze osoby. Weszłyśmy do wody. Wykąpałyśmy się przy pierwszych promieniach słońca, a potem zrobiłyśmy sobie spacer do Sopotu. Zaliczyłyśmy Monciak i później ''rikszą'' wróciłyśmy do punktu wyjścia (biedny rowerzysta) ;p


  To były naprawdę wspaniałe dni. Pamiętam nasz spacer po starówce i mrożoną herbatę z miętą i cytryną na Mariackiej przy akompaniamencie skrzypiec. Panował tam cudowny klimat.
Wieczorny wypad na starówkę wspólnie z jej chłopakiem Maćkiem. Jarmark Dominikański. Cudowny przedwieczorny widok z Góry Gradowej, przepiękny Park Oliwski, ZOO, przepiękną panoramę z więzy w Kościele Mariackim...ale szczególnie utkwił mi w pamięci nasz wyjazd na Hel. 
Ledwo zdążyłyśmy na tramwaj wodny, ale i tak miałyśmy całkiem dobre miejsca. Pogoda była przecudna. Niebo bezchmurne. W oddali i obok nas było jeszcze widać żurawie i statki, na które uwielbiam patrzeć, a potem  wokół nas tylko woda a nad nami słońce. Kiedy dotarłyśmy na Hel,  wykąpałyśmy  się i zjadłyśmy rybkę, chwilę się poopalałyśmy, pochodziłyśmy po straganach. W drodze powrotnej udało nam się usiąść na samym środku. Miałyśmy wrażenie, jakbyśmy były na Titanicu ( haha no może prawie). Jak dziś o tym myślę, to była jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu i dałabym wiele, by móc ją przeżyć jeszcze raz.


 Dzięki niej zakochałam się w tym mieście. Z resztą miałyśmy nasz wspólny plan. Paulina miała od października zacząć studia na Politechnice Gdańskiej, a ja mocno myślałam nad studiami podyplomowymi w tym mieście, więc zdecydowałyśmy, że się przeprowadzę i razem będziemy szaleć i poznawać miasto... Niestety życie  i rak mieli dla nas całkiem inne plany...

  Miałyśmy ze sobą kontakt. Paulina przyjeżdżała na badania kontrolne...ale zaczęła mieć ataki padaczkowe. Niby niezwiązane z nowotworem. Jej pierwotnym rozpoznaniem był rak podstawy kości czaszki. Pisała mi o zmęczeniu, o efektach ubocznych leków przeciwpadaczkowych. Jej organizm nie dawał rady. 
Przerwała studia...szukała alternatywnych pomysłów na siebie. Poszła na kurs makijażu.

  Pewnego dnia powiedziała mi, że znów przyjeżdża na kontrolę. Traf chciał, że mieszkałam wtedy sama przez kilka miesięcy w Warszawie, więc ją zaprosiłam.
Przyjechała wspólnie ze swoim chłopakiem. Po prostu oniemiałam, jak ją zobaczyłam. Nie widziałyśmy się na żywo już jakiś  czas, więc tym bardziej byłam w szoku, gdy ujrzałam cudne, ciemne, kręcone włosy. Była przepiękna.
Zjedliśmy we trójkę upichcone przeze mnie spaghetti i rozmawialiśmy. Czułam, że coś jest nie tak...Miałam wrażenie, że czegoś się obawia. Potem powiedziała mi, że miała bardzo silny atak po rodzinnej imprezie.
Rano pojechała wspólnie z Maćkiem na kontrolę do IMiD-u. Nie dali żadnego znaku. Martwiłam się. Dostałam później smsa ''Mam nawrót. Nie wiem, co dalej.Chemia, może operacja.''
Poczułam się, jakby mnie ktoś strzelił obuchem przez głowę i zamarłam z telefonem w ręku. Rzecz jasna, nie dowierzałam, że to prawda. Niedługo miała zacząć się wiosna, a ona wyglądała tak ślicznie i chciałam, żeby mogła się nią nacieszyć.

  Kiedy była ponownie pierwszy raz na chemii, nie byłam w stanie przekroczyć progu szpitala...ale później powiedziałam sobie ''Ilona, weź się ogarnij, ona Cię potrzebuje.'' Poszłam. Pamiętam, że był wielki piątek i rozmawiałyśmy przez trzy godziny. 

  Była operacja. Na początku dowiedziałam się, że cały guz został wycięty. Ona też tak myślała. Dopiero później okazało się, że nie dało się wyciąć całości, bo był w takim miejscu, że na pewno uszkodzony byłby ośrodek ruchu i nie wiadomo, czy w ogóle przetrwała by tę operację. Wiedziałam, co to znaczy, ale spychałam to gdzieś głęboko. 
 Później były naświetlania w Gliwicach, chemia w Warszawie, wspominanie o leczeniu zagranicą. 

  Paulina uwielbiała żaby i przy różnych okazjach dawałam jej jakieś  żabie drobiazgi  ;) Pamiętam nawet, że poprosiłam tatę, żeby wyrzeźbił mi jedną w drewnie. Dałam jej ją  w dniu, w którym spałam tylko godzinę, bo do późna poprawiałam pracę magisterska i byłam po trudnej rozmowie z promotorem...ale jej uśmiech wynagrodził mi wtedy wszystko :)

  Niestety leczenie nie dawało rezultatów. Często rozmawiałyśmy ze sobą.
   Kiedy zobaczyłam ją ostatni raz zmienioną przez chemię, spuchniętą przez sterydy, chciało mi się ryczeć. Myślę, że słowa były wtedy niepotrzebne. Spojrzała mi w oczy i po prostu wiedziała. Już na tyle mnie znała. Znów wrócił temat mojej ewentualnej przeprowadzki. 
  Tego dnia nie dałam jej żaby. Podarowałam jej książkę Reginy Brett ''Bóg nigdy nie mruga''. Wiem, że jej podejście do Boga mocno się zmieniło przez chorobę, więc zaznaczyłam, że nie jest to książka religijna. Zdążyła ją przeczytać i pamiętam, że powiedziała iż bardzo jej się spodobała i była dla niej  inspirująca.

  Los chciał,  że jej stan zaczął się bardzo pogarszać w czasie, kiedy zaczęłam mieć dyżury dla rodzin w hospicjum domowym. Wiedziała o tym, pytała, czy nie boję się rozmów o śmierci. Powiedziałam, że chyba akurat nie tego się obawiam. 
Niedługo potem zostałam wysłana by porozmawiać z kilkunastoletnią dziewczyną, której mama umierała w pokoju obok. Wróciłam do domu i napisałam jej, że miałam kolejny chrzest bojowy. Napisała mi wtedy:
- Wiesz przydałabyś mi się teraz jako psycholog.
- Przecież wiesz, że nie mogę...
- Wiem, ale wolę Cię jako przyjaciółkę.
Prawda była taka, że obie byłyśmy się porozmawiać o śmierci, bo byłyśmy związane emocjonalnie, a to całkiem zmieniało obraz sprawy. Czułam, że ona się boi. Ja też się cholernie bałam. 

  Kiedy trafiła do izolatki, miała wiele ataków padaczkowych...każdego dnia czekałam na informację o tym, czy wyniki jej choć trochę podskoczyły. Dużo pisałyśmy.
Napisała mi, że spoza rodziny jestem jej najbliższą osobą., To było ogromne wyróżnienie, ale z drugiej strony czułam na sobie ogromną odpowiedzialność.

  Pewnego dnia obudziłam się rano i zobaczyłam powiadomienie na tel z godziny trzeciej w nocy. Paulina wstawiła mi zdjęcie minionków, na którym było napisane: ''Mam nadzieję, że będziemy przyjaciółmi do końca życia, a po śmierci będziemy przyjaznymi duszami, które przechodzą przez ściany i straszą ludzi.'' z jej podpisem ''To będziemy MY <3 :)'' Nie,nie śmiałam się, byłam przerażona i łzy stanęły mi w oczach.

  Zaczęłam żyć między jej wynikami, aktywnością w CO i dyżurami w hospicjum. Dając z siebie, ale nie dzieląc się tym,co narastało we mnie. Paulina zawsze mnie o to ochrzaniała, że nie chcę jej mówić o swoich problemach. Wydawało mi się, że przy jej, moje są niczym. Dziś wiem, że to był błąd.
 Racjonalnie zdawałam sobie sprawę z jej stanu, ale w ostatnich dniach,tygodniach...moja głowa starała się to za wszelką cenę  wyprzeć. Mechanizmy obronne zadziałały.
Paulina zmarła dokładnie w moje 25 urodziny. Przypadek? Na pewno nie.
 Kiedy się o tym dowiedziałam, siedziałam wmurowana w fotelu...potem ryczałam do rana i przez kilkanaście następnych dni. Rozpadłam się na kawałeczki. To nieprawda, że żałobę można przeżywać tylko po stracie kogoś z rodziny....ale takie panuje czasem przekonanie. Zwłaszcza jeśli mało kto wokół Ciebie znał tę osobę. 


Trzy słowa, które chciałabym jej powiedzieć: Kocham. Dziękuję. Przepraszam.



                                                                   (taką ją zapamiętam)

  Po jej śmierci wzięłam do ręki książkę Reginy Brett, czyli coś, co dałam jej jako ostatnie. Zamknęłam oczy i tak jakbym chciała, żeby coś jeszcze mogła mi powiedzieć, otworzyłam książkę. Moim oczom ukazała się dokładnie taka strona:

               ''Lekcja 27. Zawsze wybieraj życie.''


poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Jesteś tu tylko raz.

  Niektórym  wydaje się, że są nieśmiertelni. Żyją korzystając tylko z rzeczy materialnych i szaleństw, tak jakby takie życie miało trwać wiecznie, a ludzie, którzy chorują, czy mają poważne  trudności w życiu należeli do jakiejś osobnej kategorii, do której oni nigdy należeć przecież nie będą. 
Z drugiej strony spotykamy na swojej drodze osoby, które narzekają na czym świat stoi, dosłownie na wszystko i do rangi życiowego problemu urasta dla nich złamany paznokieć, oblane kolokwium, czy brak najnowszego iphona.

Nie chcę tutaj absolutnie generalizować i zbytnio upraszać, ale są takie miejsca, gdzie myślenie trochę się zmienia...

  Kiedy zdecydowałam się na trzecim roku studiów na wolontariat w Klinice Chirurgii Onkologicznej  Dzieci i Młodzieży, nie przypuszczałam, że ta decyzja tak bardzo wpłynie na moje życie. 
Do dziś pamiętam korytarze Instytutu Matki i Dziecka, specyficzny zapach, gdy przekraczałam próg szpitala, odgłosy pomp i innych urządzeń na oddziale.
 Jednak  przede wszystkim zapamiętałam twarze dzieci, osób młodych, często tylko kilka lat młodszych ode mnie  oraz twarze  ich rodziców,  pełne miłości, zmęczenia i niepewności. 
Miałam wrażenie, że wszyscy na oddziale tworzą pewnego rodzaju rodzinę.

Dziś chciałabym Wam opowiedzieć jedną historię właśnie z tego miejsca.

  Mirka poznałam podczas jednego z moich pierwszych dyżurów. Był bardzo wrażliwym, pogodnym chłopakiem, trochę młodszym ode mnie. Miałam szansę odwiedzić go kilkakrotnie w czasie moich dyżurów. 
Dla niewtajemniczonych, standardowo jest tak, że ktoś przyjmuje chemię przez kilka dni i jeśli nie ma tzw ''spadków'' wyników badań, to jeśli stan zdrowia na to pozwala,  osoba ta wraca do domu i za 2-3 tyg. wraca znów do szpitala.
 Szansa, że trafi się ponownie na tę samą osobę na niezbyt dużym oddziale jest więc prawie pewna. 
Nie mieliśmy bardzo bliskich relacji, ale kilka razy  rozmawialiśmy ze sobą i graliśmy w gry.

Jednak jeden dzień wyrył mi się w pamięci chyba na zawsze. 

  Wróciłam na dyżur po chorobie. Los chciał, że trafiłam akurat na jego urodziny. 21. Oczko. 
Było odśpiewane 100 lat, prezent i piękny tort, który pomagałam roznosić innym pacjentom na oddziale. Panowała niezwykła atmosfera.
 Po wszystkim postanowiłam zostać z nim w sali i porozmawiać. Jego mama zostawiła nas samych. Pamiętam, że rozmawialiśmy dość długo. Mówiliśmy o jego planach i marzeniach, w końcu wchodził w dorosłość. 
Po pewnym czasie weszła jego mama i powiedziała, że niedługo będą musieli się zbierać, bo jadą dziś do domu. Zamieniliśmy jeszcze kilka słów, życzyłam im szczęśliwej podróży, pożegnałam się i zeszłam na dół do pokoju Fundacji, dzięki której mogłam wchodzić na oddział. 
     Otworzyłam drzwi i mówię uśmiechnięta do Anety, wspaniałej dziewczyny, która kierowała biurem, jak dobrze nam się rozmawiało i że bardzo miło było mi uczestniczyć pierwszy raz w urodzinach na oddziale.
 Na co Aneta popatrzyła na mnie smutnym wzrokiem i powiedziała:
- Wiesz Ilona, ja nie wiem, czy on już wie...ale ma już skierowanie do hospicjum domowego.
Kiedy to usłyszałam, zaniemówiłam i przebiegł mnie dreszcz po plecach. 
  
  Był październik. Szłam jesiennymi ulicami Warszawy i rozmyślałam. Nie dowierzałam w to. Cały czas zastanawiałam się, czy, kiedy z nim rozmawiałam już o tym wiedział. Nic na to nie wskazywało. Tylko  przez chwilę podczas rozmowy wydawało mi się, że w jego uśmiechu było coś takiego, czym chciał mnie przed czymś uchronić...ale, czy tak rzeczywiście było, już nigdy się nie dowiedziałam i nie dowiem.

Dwa miesiące później dostałam informację o jego śmierci.

  Nieśmiertelność nie jest zagwarantowana nikomu z nas. Oczywiście śmierć boli tym bardziej, jeśli odchodzi ktoś młody. Czy jest we mnie na to zgoda? Nie. Nie chciałam jednak dodać narzekaczom kolejnego powodu do marudzenia w stylu ''Jakie to życie jest do d...bo młodzi umierają''.    Chciałam Wam pokazać, że jesteśmy tu RAZ, dlatego warto żyć, mieć plany i marzenia, próbować je realizować, zastanowić się nad tym, czy warto czasem rozckliwiać się nad błahostkami, a jeśli problemy nas przerastają, nie wstydzić się prosić o pomoc. Proszę Was, żebyście zawsze mieli szacunek do innych i pamiętali o tych, którzy swoich marzeń już nigdy nie spełnią.






''Życie nie jest przewiązane kokardą, ale i tak jest wspaniałym prezentem.''
- Regina Brett

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Małe wielkie rzeczy

  Pewnego dnia poszłam na dyżur do kliniki nowotworów piersi. Na tym oddziale jest zdecydowanie więcej pań. Gdy weszłam do jednej z sal, zobaczyłam w małym wazonie na stoliku absolutnie przepiękny, wielobarwny bukiet. Naprawdę bardzo mi się spodobał, więc spontanicznie zareagowałam:
- Ależ piękne kwiaty!
Na co jedna z pacjentek w dość poważnym stanie odezwała się:
- Dziękuję.  Dostałam od męża.
Posłałam ciepłe spojrzenie, eleganckiemu mężczyźnie siedzącemu przy stoliku.
Kobieta także się uśmiechnęła i rzekła:
- Wie Pani, ja kocham świeże kwiaty, mam własny ogród. Ile był teraz dała, żeby móc w nim  posiedzieć, nacieszyć oczy, powąchać te kwiaty i coś przy nich porobić. I tak bardzo chciałabym pójść do lasu i pochodzić po mchu. Nie wiem, czy jeszcze będę miała siłę i taką szansę, więc cieszę się, że chociaż mam ten bukiecik.
-  Jej... też kocham kwiaty i  las, jego zapach, zieleń... Mam nadzieję, że jeszcze pójdzie Pani na nie jeden spacer do lasu i nacieszy oczy swoimi kwiatami w ogrodzie.

  Akurat w tym czasie przebywała w pokoju pielęgniarka i przysłuchiwała się naszej rozmowie, wykonując czynności przy innych pacjentach. W końcu podeszła zmienić kroplówkę do pacjentki, z którą rozmawiałam i rzekła:
- Ja na przykład uwielbiam chodzić boso po trawie. Najbardziej takiej z rosą, po deszczu.
 Obie ochoczo zareagowałyśmy, że my też byśmy chętnie pochodziły.
  Dorzuciłam jeszcze: Uwielbiam taki orzeźwiający letni deszcz.

W jednej chwili wszystkie zachwyciłyśmy się tak drobnymi, pięknymi rzeczami. Jakbyśmy na sekundę zapomniały o miejscu w jakim jesteśmy.

  Pamiętam, że wyszłam z oddziału z jedną myślą: Przecież ja to wszystko mogę robić. To są tak drobne rzeczy, do których przeważnie nie przywiązujemy zbyt dużej wagi, bo myślimy sobie: Co w tym  takiego nadzwyczajnego? A ta kobieta dałaby wszystko, żeby odpiąć tę kroplówkę z  chemią i wyjść na świeże powietrze.

 Niesamowicie mocno przypomniałam sobie tę sytuację w lutym tego roku, kiedy sama stanęłam w roli pacjentki z bardzo niepewnym rozpoznaniem i znalazłam się w szpitalu.
 To długa historia i być może kiedyś odważę się ją opowiedzieć, ale to jeszcze nie ten moment. Natomiast pamiętam, jak leżałam na szpitalnym łóżku po trudnej rozmowie z lekarką, patrzyłam za fruwające za oknem ptaki i myślałam sobie: 
-Tak bardzo chciałabym dotrwać do wiosny, jechać moim ukochanym rowerem do Parku Bolimowskiego i powąchać konwalie.
Na szczęście miałam taką możliwość, ale wiem, że niektórzy patrzący za to okno i myślący o lesie, ogrodzie, kwiatach, spacerze...już mogą jej nie mieć..

  Życzę Wam, żebyście dostrzegli w czas wartość tych drobnych rzeczy i dzięki nim, stawiali kolejne kroki i mieli odwagę,  by spełniać swoje największe marzenia. Uważam, że jeśli nauczymy się radości z błahostek, będziemy mogli z czasem przenosić góry.

 Dla mnie  tymi małymi wielkimi rzeczami jest uśmiech mojego przyszłego chrześniaka, radość moich bliskich, spotkania z osobami, którym na mnie zależy, kolejne kilometry przemierzone rowerem,  zapach lasu, poranna kawa, bańki mydlane, świeczki zapachowe, spontaniczny taniec, śpiew, promienie słońca, lekki wiatr, zapach nowej książki, świeże kwiaty w wazonie...

 A jakie są Twoje małe wielkie rzeczy? :) 



'' Sekret życia? Zadawać głupie pytania, mówić ''kocham'' jako pierwszy, przyznawać się do błędów.  To długie spacery w lesie, stare zdjęcia i chrupiące jabłko.''
                                                        - Regina Brett



środa, 10 sierpnia 2016

Mniej znaczy więcej.

 Czasem mamy wrażenie, że dni mijają jeden za drugim i nie dzieje się nic zadziwiającego, czy spektakularnego, co miałoby odmienić nasze życie. Niekiedy nawet rodzi się w nas wewnętrzne przekonanie pod tytułem ''Dziś na pewno nic ciekawego mnie już nie spotka.'' Otóż tej pewności nigdy nie należy nosić w sobie tak do końca.
 Dyżury w Centrum Onkologii właśnie tego mnie nauczyły. Nie dało się przewidzieć ich gotowego scenariusza. Tak, jak nie jest się w stanie przewidzieć, czy idąc po ciężkim dniu do metra, nie wpadnie się na miłość swojego życia lub dla odmiany, przechodząc przez pasy nie potrąci nas rozpędzony motor.
  Podczas dyżuru mogło być tak, że ktoś poprosił Cię o kefir i kilka godzin upływało na spokojnych spotkaniach,  które miały oczywiście ogromny sens, ale niekiedy mogłeś być świadkiem bardzo ważnych i czasem jednych z najtrudniejszych przeżyć w czyimś życiu. 
O jednym z takich zdarzeń, chciałabym wam  właśnie dziś opowiedzieć. Choć bardzo ciężko oddać je słowami.
   Działo się to w okresie jesienno-zimowym. Był wieczór, około godziny 18, więc za oknami panował już mrok.
 Po spokojnym dyżurze, byłam umówiona na spotkanie z nową wolontariuszką, by wstępnie oprowadzić ją po zagmatwanym labiryncie, którym jest CO. 
W ciągu dnia przez korytarze szpitala przewijają się setki osób i panuje spory gwar. Natomiast wieczorami jest dość cicho i spokojnie. Po krótkim oprowadzeniu, wróciłyśmy do pokoju dla wolontariuszy, by dziewczyna rozwiązała tzw. Test Wolontariusza, który sprawdzał, czy ktoś poradzi sobie w różnych sytuacjach na oddziale.  Do pokoju przyszły dwie inne osoby, więc uznałam, że najlepszym pomysłem będzie wyjście na hol, gdzie znajdowały się skórzane kanapy i fotele dla pacjentów, by  mogła spokojnie dokończyć wypełnianie testu. 
  Właściwie za kilka minut miałyśmy już opuścić szpital, gdy nagle usłyszałam przeraźliwy i głośny szloch. Był to ten rodzaj płaczu, który totalnie rozdziera od środka. W dalszej części holu panował półmrok, bo część świateł była przygaszona. Poprosiłam wolontariuszkę, by poczekała na mnie i poszłam zobaczyć, co się dzieje.

  Ujrzałam zrozpaczoną kobietę. Miałam wrażenie, jakby za chwilę jej serce miało pęknąć na kawałki. Byłam dość niepewna tego co robię,  ale postanowiłam do niej podejść.  Cichym głosem zapytałam:
- Czy mogłabym coś dla Pani zrobić?
Kobieta cały czas  głośno płakała... po chwili wydusiła z siebie:
- Moja córka...
Była w takim stanie, że pomyślałam o najgorszym. 
Po chwili dalszego płaczu powiedziała przerywanym i zachrypniętym od płaczu głosem:
- Lekarz powiedział, że już nie ma dla niej żadnych szans. Właśnie wracam z rozmowy z nim.
- Gdybym cokolwiek mogła zrobić dla Pani, proszę powiedzieć.
- Już nic nie można zrobić.
  Nie chciałam się narzucać i miałam już zrezygnować, ale coś wewnętrznie mi mówiło, żeby nie zostawiać jej samej. 
 Podeszłam z matką dziewczyny do windy. W oczekiwaniu aż nadjedzie, patrzyłam na kobietę całą we łzach i w pewnym momencie powiedziałam:
- Może mogę chociaż Panią przytulić?
- O tak...
Kobieta wręcz rzuciła się w moje ramiona.  Tak, jakby czekała na te słowa.Wtuliła się we mnie i zaczęła przez chwilę szlochać jeszcze bardziej. 
- Boże, mam wrażenie, jakbym tuliła moją córkę. Ile ma Pani lat?
-  24.
-  To praktycznie tyle, co moja córka. Skończyła fizjoterapię, odebrała niedawno dyplom, chciała tyle zrobić...a teraz tam leży, bezbronna i cierpi. Ja w to wszystko nie wierzę, dlaczego ją to spotykało. Gdybym tylko mogła położyłabym się tam za nią.
Słuchałam jej cierpliwie, trochę się uspokoiła i rzekła:
- Proszę niech Pani pojedzie ze mną na 6 piętro.
- Jasne, pojadę.

  Wjechałyśmy na oddział, poszłyśmy końcem korytarza i usiadłyśmy na fotelach przy stoliku. Większość oddziałów ma takie miejsce. Chwilę porozmawiałyśmy. Kobieta chciała się jeszcze bardziej uspokoić zanim wejdzie do córki.
- Może pójdę do pielęgniarek po jakiś lek, który by Pani pomógł się bardziej uspokoić?
- Gdyby Pani mogła...
Podeszłam:
- Dobry wieczór, chciałabym prosić o jakiś proszek na uspokojenie dla mamy jednej z pacjentek.  Uważam, że go potrzebuję w tym momencie.
Pielęgniarka ze stanowczą miną odrzekła;
- Dobrze, zaraz coś podamy, po czym wychyliła się do matki dziewczyny i krzyknęła: Niech się Pani uspokoi! Córka na pewno słyszy ten płacz. Nie może się Pani tak zachowywać.
Moja mina była bezcenna w tamtym momencie, a przynajmniej tak mi się wydaje. Pohamowałam jednak emocje. 
Pielęgniarka spojrzała na mnie i rzekła: 
- A w ogóle to Pani nie powinno tu być. Jest zakaz wstępu na oddział.
Spokojnym  tonem odpowiedziałam:
- Nie wiedziałam  o tym. Nie wchodziłam do sal. Z resztą ta Pani poprosiła mnie, żebym z nią wjechała. Nie mogłam jej zostawić samej. 
  Podeszłam jeszcze na chwilę do kobiety i zapytałam: 
- Chyba będę musiała za chwilę iść, bo mnie wypędzają. Mogę Panią zostawić?
- Tak, spokojnie. Dziękuję bardzo.

  Kiedy zbliżałam się do wyjścia z oddziału natknęłam się na wolontariuszkę,  którą  zostawiłam na dole. Okazało się, że dosiadła się do niej inna pacjentka, potrzebująca wsparcia.
- Wiesz Ilona, nie wiem, czy to co jej mówiłam, było dobre. Czy zachowałam się odpowiednio.
- Przepraszam, że tak wyszło, ale czułam, że nie powinnam jej zostawiać. Wierzę, że sobie poradziłaś. Miałaś chrzest bojowy.
  Zjechałyśmy windą na dół. Podzieliłam się swoimi przeżyciami z osobami, które były w pokoju. Przebrałam się i poszłam do metra. Nie, nie spotkałam  tam miłości mojego życia, ale gdyby ktoś godzinę wcześniej powiedział mi, że tak spokojny dzień zakończy się w ten sposób, popatrzyłabym z lekkim niedowierzaniem. Nigdy nie możemy być  pewni czegoś do końca.

   Oczywiście mogłam pocieszać tę kobietę.  Mówić, że wszystko będzie dobrze, a jej córka na 100 % z tego wyjdzie. Nie wiedziałam tego, więc zrobiłam to, co podyktowało mi serce. Czasem wspierając kogoś, chcemy powiedzieć i zrobić za dużo, a czasem tak proste gesty, jak przytulenie, czy dotknięcie dłoni mogą znaczyć więcej niż 1000 słów. Czasem pozornie mniej, znaczy dużo więcej.




(zdjęcie prywatne :)

''Cza­sami trze­ba usiąść obok i czyjąś dłoń zam­knąć w swo­jej dłoni, wte­dy na­wet łzy będą sma­kować jak szczęście.''
                  




czwartek, 4 sierpnia 2016

Nie ma przypadków.

 Wielu z nas dojeżdża codziennie pociągiem do pracy, szkoły, na uczelnię...nic w tym nadzwyczajnego, ot zwykła codzienność. Jednak, jak miałam okazję się przekonać, czasem w tej szarej codzienności zdarza się coś, co pozwala spojrzeć na nią zupełnie inaczej. 
 Pewnego dnia wsiadłam w Skierniewicach do pociągu pośpiesznego relacji Łódź -Warszawa, jadąc do Centrum Onkologii na swój koordynatorski dyżur. 
Wybrałam pierwszy przedział, w którym siedziała tylko jedna osoba. Kobieta w średnim wieku, zadbana, uśmiechnięta. Bardzo szybko udało nam się nawiązać kontakt, zaczynając rozmowę od jakiejś błahostki. Moja współpasażerka była bardzo otwartą osobą i zaczęła opowiadać mi o swoich wspomnieniach z zagranicznych podróży, których odbyła dosyć sporo. Słuchałam jej z prawdziwym zaciekawieniem. 
 Później  zaczęła pytać, czym ja się zajmuję i dokąd jadę. Odpowiedziałam, że działam w Fundacji, która wspiera pacjentów chorych onkologicznie i studiuję psychologię. Bardzo zaciekawił ją temat pracy z osobami chorymi. Pytała między innymi, jak sobie radzą z chorobą? Co im mówię?  Czy zadają trudne pytania? Czy jest to ciężka praca? Jak pacjenci znoszą leczenie? Jak radzą sobie psychicznie? Ja mogłam wtedy mówić o tym godzinami, więc chętnie odpowiadałam na wszelkie pytania. 
 W ten oto sposób, cały czas rozmawiając zastała nas Warszawa Centralna. Kobieta wzięła swoją walizkę i stanęłyśmy w kolejce do wyjścia. Chwilę potrwało zanim wysiadłyśmy. Choć ludzi w pociągu było dość sporo,  to całą drogę jechałyśmy w przedziale same.
  Właściwie zaraz miałyśmy wysiadać, ale korciło mnie i zapytałam: 
- Czy tym razem również wybiera się Pani w  jakąś daleką wyprawę?
 - Tak. 
- Mogę zapytać dokąd?
- Do Centrum Onkologii. Na pierwszą chemię.
To był jeden z takich momentów, w których na kilka sekund odbiera Ci mowę.
 Zszokowana, zapytałam:
- Dlaczego nic Pani nie powiedziała przez całą drogę?
- Nie chciałam Pani zawracać sobą głowy. Wystarczająco się Pani napatrzy. Bardzo Pani dziękuję i cieszę się, że mogłam Pani posłuchać i to akurat dzisiaj.
 Okazało się, że pasażerka jechała do CO w Gliwicach i tylko przesiadała się w Warszawie, więc rozstałyśmy się na peronie...ale to nie koniec tej opowieści.

  Kilka miesięcy później, wracałam z Warszawy do domu, wpadłam do pociągu, ale przedział mi się nie podobał, więc wybrałam inny.Usiadłam przy korytarzu, złapałam oddech . Po chwili  spojrzałam w bok i zobaczyłam przy oknie znajomą twarz, zmienioną, bez blasku i uśmiechu. Przedział był pełny, więc nie tak łatwo było zacząć rozmowę. Chwilę jechałyśmy w milczeniu, później popatrzyłyśmy na siebie, uśmiechnęłam  się i powiedziałam:
- My się znamy prawda?
- No właśnie... też Panią poznałam.
- Jaki traf, że znów na siebie wpadłyśmy. 
-  Cieszę się, że Panią widzę. Wracam z piątej chemii z Gliwic. Jest kiepsko. Jestem bardzo zmęczona.
- Domyślam się, że musi być Pani ciężko. 

  Wymieniłyśmy kilka zdań, ale tak naprawdę nasze spojrzenia i cisza mówiły więcej. Kobieta po kilku minutach zasnęła. Obudziła się, by pożegnać się ze mną w Skierniewicach. W sercu oczywiście noszę nadzieję, że wyzdrowiała.

  Wiem, że nasze spotkania nie były przypadkowe.  Myślę, że obie spotkałyśmy się, by się nawzajem czegoś nauczyć w tej naszej  podróży zwanej życiem.



'' Każdy jest twoim uczniem albo nauczycielem. A większość z ludzi występuję w obu tych rolach''.
                                                                                                                             -Regina Brett