To druga część mojej opowieści. Chciałam ją podzielić na kawałki, bo za jednym razem było by tego za dużo. Wracam więc do mojej drogi.
Na bloku przywitała mnie pielęgniarka i z uśmiechem podając czepek na głowę zapytała: No to standardowe pytanie: Co dziś dobrego Pani jadła ?;p
- Haha...a obiad z dwóch zdań i jeszcze sobie kawę strzeliłam.
- Ooo...to kawą to by się Pani podzieliła ;p
- No za późno, zapraszam później .
Wiadomo, że byłam na czczo i nie jadłam nic nawet poprzedniego dnia.
Blok operacyjny zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jak z filmu wręcz ;p Atmosfera niesamowita. Cała, kilkuosobowa załoga starała się robić wszystko, żeby pacjent nie był zestresowany. Byli bardzo mili, w tle leciała muzyka...serio, jak dla mnie tak to powinno wyglądać.
Przemiły anestezjolog, pyta mnie nad głową:
- Ile ma Pani lat?
- 26.
- Ło matko...jaka młoda. Ja też chcę tyle mieć.
- Ile ma Pani wzrostu ?
- Mmm..no tak 178,5 gdzieś ;p
Na co drugi lekarz:
Same wysokie się dziś Panu Doktorowi trafiają i młode.
- I czuję się od razu młodszy ;p
Włączyła się lekarka, która mnie operowała. I tak sobie, żebyśmy chwilę żartowali.
- Wesoło tu macie Panie doktorze, z tego co widzę.
- Aaa, wie Pani bo my dostaliśmy zalecenie od psychiatry terapii przez pracę, bo podobno nie ma ludzi normalnych...są tylko niezdiagnozowani ;p
- Hahaha...ja jestem po psychologii i się całkowicie z tym zgadzam.
- O, to super. Podpiszę nam Pani zaświadczenia, że przeszliśmy terapię.
- Haha...spoko ;)
I nawet nie wiem w którym momencie odleciałam...ale w pewnym momencie zaczęłam czuć, że ktoś mi wierci czymś w brzuchu i zaczęłam odzyskiwać świadomość...nie mogłam otworzyć oczu, ruszyć ręką nic...Dzięki Bogu, zauważyli chyba, że parametry się zmieniły i usłyszałam tylko nad głową:
- Ej, ona nam się chyba budzi! Daj jej jeszcze 10 czegoś tam... (nie pamiętam nazwy xp) Zasadniczo jest tak, że większość naszych lęków się nie sprawdza, mój się do pewnego stopnia sprawdził.
Potem obudziłam się już na sali pooperacyjnej.
Przywitała mnie cudowna pielęgniarka.
Zapytała mnie: Na ile odczuwa Pani ból w skali od 1 do 10?
Byłam w mega pozytywnym szoku, bo na temat opieki przeciwbólowej zawsze byłam wyczulona.
Co chwilę pytania, czy czegoś nie potrzebuje, czy mi zwilżyć usta, czy dać mi koc...
- Może mi Pani powiedzieć, czy miałam cięcie normalne, czy laparoskopie?
- Laparoskopie, czuła by Pani różnicę...
- Nie wiem, to moja pierwsza operacja w życiu xp
Skakało mi tętno i odczuwałam jednostajny ból, więc zadzwonili do anestezjologa i dostałam zastrzyk z morfiny. Nie mogłam spać więc sobie pogadałyśmy z pielęgniarką anestezjologiczną o służbie zdrowia, raku (sama była w strachu bo czekała na wynik biopsji z piersi), wspieraniu chorych, a potem o jej pracy, jej męża, który był lekarzem i o jej wnukach. Nie wiem, jak się nazywała...ale była przecudowna ;) I tak sobie gadałyśmy aż przyjechały po mnie pielęgniarki, żeby mnie zabrać na moją normalną salę.
I tak sobie leżałam z jednej strony przypięta pod monitor z opaską mierzącą ciśnienie, co kilka minut, z drugiej strony z kroplówką i cewnikiem do kompletu, ledwo mogąc się ruszyć i zaczęłam się w duchu śmiać z mojej pracy mgr w ironiczny sposób myśląc w duchu ''I jak mądralo, jak się miewa Twoje poczucie umiejscowienia kontroli zdrowia w tym momencie?'' xp żeby nie było badania, które robiłam z pacjentami n płucach były mega ciekawe i wiele mnie nauczyły...ale to mi przyszło n myśl mimowolnie w tamtym momencie ;)
Koło 5 rano przyszli i wyjęli mi cewnik i kazali już chodzić. Taaa.... czułam się trochę, jak niemowlak, który stawia pierwsze kroki...ale im więcej się chodzi, tym szybciej dochodzi się do siebie. Prawda to!
Następnego dnia rano na obchodzie, zapytałam, co mogą mi powiedzieć na temat operacji. Niestety nie było nikogo, kto brał w niej udział...więc usłyszałam:
- Mogę Pani powiedzieć tyle, ile w opisie operacji.
Okazało się, że zrobili mi intrę, bo coś im się nie podobało i wynik był niezłośliwy.
Uff....po prostu napięcie, jakie mi towarzyszyło podczas czytania tego opisu i ulga nie do opisania.
Po obchodzie weszła nowa pacjentka. Młoda, koło 30 z książkami pod pachą i sporą torbą. Szybko złapałyśmy kontakt i po kilku minutach okazało się, że będę w sali z kim innym. Zdziwiłam się, ale ok.
Do sali weszła kobieta po 60. Miała piękną piżamę, króciutkie włosy. Wydawała mi się bardzo niedostępna i poważna. Taka babka z ciężkim charakterem. Na początku nsze rozmowy były zdawkowe...ale zapytała mnie co mi jest, więc ja też to zrobiłam:
- A mogę zapytać, co Pani jest?
- Rak jajnika. Nawrót.
Pomyślałam sobie...no nieźle.
Później przyjechali do mnie rodzicie. Powiedziałam im, tyle ile się dowiedziałam. Okazało się, że lekarka, która mnie operowała już jest i mama do niej poszła...i na szczęście przyszła do sali, żeby nie gadać o mnie za plecami ;p Chociaż tego, że trafiłam w bardzo dobrym momencie, bo mogło się to bardzo źle skończyć, w oczy nie usłyszałam.
- Wyglądało to bardzo groźnie przed operacją, ale na szczęście okazało się nie tak straszne.
Na co moja mama:
- Pani doktor, a jeśli chodzi o dzieci?
- Tak, tak jak najbardziej...wygląda to bardzo optymistycznie.
No to kawałek kamienia z serca.
Zostało czekanie na ostateczną histopatologię 5 tygodni.
Podczas wizyty moich rodziców, moja współpcjentka (słownik mówi mi, że nie ma takiego słowa) ;p chcąc nie chcąc słyszała moje rozmowy z rodzicami. Rozmawialiśmy o hospicjum i o tym, że jako psycholog to powinnam sobie niby lepiej radzić, bo znam temat.Otóż nie jest tak moi drodzy.
W każdym razie, gdy rodzice pojechali, do pacjentki przyjechała córka i nagle w jej obecności zaczęła się na mnie otwierać, najpierw zwracając się do córki:
- Wiesz, tu mam taką fajną młodą psycholog...
- Tak? O proszę.
- I nagle pacjentka zwróciła się do mnie:
- Mogłaby mi Pani powiedzieć coś więcej o tym hospicjum, jak się załatwi itd...
Porozmawiałyśmy. Myślę, że być może chciała ten temat poruszyć już przy córce, ale być może przy mnie było trochę łatwiej.
Zostałyśmy same i dalej rozmawiałyśmy. Pacjentka dzieliła się ze mną swoimi trudnościami związanymi z chorobą. Miała naprawdę dość i wiele mi o tym mówiła.Okazało się, że była pielęgniarką, która pracowała ponad 25 lat w zawodzie.
- Lubiła Pani swoją pracę?
- Kochałam...wiem, że to może głupio brzmi...ale ja naprawdę kochałam grzebać się w tych ranach.
Pracowała na ortopedii w ostatnim czasie.
Myślę, że nie spotkałyśmy się na tej sali przypadkiem...wręcz jestem tego pewna.
Dla mnie to też była ogromna lekcja pokory. Przez całą noc przychodziły do niej pielęgniarki. Już nie miały jej się gdzie wkuwać. Miała żywienie pozajelitowe, więc była z każdej strony czymś obwieszona. Pomyślałam wtedy: Ilona, myślałaś, że coś wiesz dziecko drogie, bo przyszłaś i godzinę albo dwie z kimś pogadałaś...to teraz zobacz, jak to jest być z kimś 24h na dobę. Tak, to co innego.
Kiedy wychodziłam do domu, życzyłam jej siły i obiecałam, że będę trzymać kciuki...a ona mi życzyła, żebym zmieniła branżę...z resztą poprzedniego wieczora uznała, że powinni mnie zatrudnić tam na ginekologii.
- Nie Pani zostawi t onkologię.
- No dzięki. To aż tak kiepski ze mnie psycholog.
- Pfyy...psycholog to akurat jest z Pani bardzo dobry...ale jesteś za młoda kobieto na to.
Wróciłam do domu i powoli dochodziłam do siebie. Niestety nasiliły się inne dolegliwości ze strony neurologicznej. Zaciskanie krtanie, skurcze mięśni, zawroty głowy, objaw Trousseau (jak się później okazało itp) Wszyscy wcześniej to bagatelizowali lub wmawiali mi nerwicę. Ok, mogłam w nią wpaść przez ostatnie zdarzenia...ale znałam swój organizm, i reakcje na tyle, żeby wiedzieć, że to nie tylko o to chodzi. Kiedy jechałam po wyniki histopatologiczne...miałam rozmazany obraz przed sobą, wszystko było, jak nie z tej bajki...No tak, można to wytłumaczyć silnym stresem i po części n pewno tak było. Wyniki ostateczne były niezłośliwe : D a ja nadal ledwo widziałam.
- Pani doktor, nie wiem co jest grane...ale rozmazuje mi się obraz przed oczami?
- Do neurologa, jak najszybciej...bo wie Pani SMy, nie smy....i tak zaczęła się moja druga droga, którą mega skrócę. Neurolog raz, neurolog dwa, badania krwi, rezonans głowy z kontrastem ( prywatny, uwaga: z pilnym skierowaniem, najwcześniej za kilka miesięcy)- czysty, próba tężyczkowa w szpitalu na Banacha i tadam!
Lekarz, który mi robił to badania, rzekł: Pani nie ma prawa się dobrze czuć...ma Pni takie wyładowania w mięśniach. Powrót do neurologa, badanie magnezu, wapnia, d3, ustawienie suplementacji i leków...i jedno muszę Wam powiedzieć: Dbajcie o siebie, bierzcie magnez i d3 !!! i unikajcie stresu (łahahaha) Tak, wiem...to nie jest łatwe.
W każdym razie tą część bardziej ''onkologiczną'' chciałam opisać szerzej...ale to nie znaczy, że tężyczka kosztowała mnie mniej. Najgorsze w tym drugim wypadku było ostre wmawianie mi, że nic mi nie jest... Co, co przeżyłam to mega lekcja... właściwie wiele lekcji. To, że zostałam postawiona w roli pacjentki, że odczułam lęk przed rakiem, stres badań, że leżałam z osobą chorą n raka, że zetknęłam się ze służbą zdrowia od tej drugiej strony....choć były to ciężkie przeżycia, chcę wierzyć, że mimo wszystko były po coś. Pamiętam, jak dr Kosowicz kiedyś powiedziała na szkoleniu w CO, że to nieprawda, że zawsze to, co nas nie zabije, to nas wzmocni psychicznie, bo czasem może nas totalnie rozwalić psychicznie i ja się pod tym podpisuję. Każdy ma swoje granice. Ominęłam tutaj wiele trudnych dla mnie aspektów...bo jak sama zdałam sobie sprawę, starałam się przekazać to z dozą ironii i żartu...ale przepłakałam naprawdę wiele nocy i przeszłam wiele. Jeśli komukolwiek z Was moja opowieść przyniesie coś dobrego, to było sens się nią podzielić ;)
Chciałam opowiedzieć tę historię w tym roku, by zakończyć pewien etap, domknąć pewne sprawy i otworzyć się NOWY LEPSZY ROK I NA NOWE ŻYCIE :) Mimo wszystko wierzę, że takie właśnie będzie ono w 2017 roku :) a Wam życzę, żebyście byli szczęśliwi, w sposób w jaki WY tego pragniecie :) Kochajcie, dbajcie o siebie, najbliższych i przyjaciół i zawsze słuchajcie swego serca ;) wszystko inne jest drugorzędne.
''Zacznij żyć właśnie dziś. Jest dużo później niż Ci się wydaje !''
sobota, 31 grudnia 2016
piątek, 30 grudnia 2016
Pacjentką być, cz.I... czyli: Jeśli wydaje Ci się, że życie Cię nie zaskoczy...masz rację! Wydaje Ci się.
Jestem bardzo świadoma, że dzieląc się poniższymi przeżyciami mogę spotkać się z wieloma opiniami i reakcjami. Tak naprawdę liczą się dla mnie tylko te, które wniosą coś dobrego w Wasze życie :)
Otóż...na samym początku zeszłego roku zaczęłam mieć problemy ze zdrowiem. Był początek stycznia. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Budziłam się w nocy po kilkanaście razy, miałam opuchnięty brzuch, bóle, nie miałam siły, pierwszy raz w życiu nie dostałam okresu....gdy tylko się w końcu pojawił i skończył, po długich poszukiwaniach, znalazłam lekarza w Wawie, do którego pojechałam, ledwo trzymając się na nogach. Jestem mega wdzięczna losowi i swojej intuicji, że w tamtym momencie trafiłam właśnie do niego. Lekarz z powołania, przeprowadzający mega dokładny wywiad, taki do którego większość kobiet chciałoby trafić. Zostałam zbadana i Pan dr zaczął mi robić USG. Robił je bardzo długo, a n monitorze przed sobą widziałam wszystko. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Z resztą po długości badania i jego minie mogłam się domyślić.
-Panie doktorze coś jest nie tak?
- No wie Pani, trochę jest nie tak.
- Ja nie jestem do końca pewny tych zmian. Powinna Pani jak najszybciej trafić do dobrej kliniki na badania.
Piszę to w bardzo dużym skrócie, ale czułam się jak w piosence Dżemu '' ...gdy wyrok napisany w lekarza oczach szklanych''.
- Wie Pan, jak się okaże, że mam raka to będzie to najgorsza ironia losu.
- Dlaczego?
- Pracowałam sama z chorymi na raka i zawsze mi się wydawało, że to mnie nie dotyczy.
- Wie Pani...zawód niestety nie chroni nas przed chorobami.
TADAM! Odkrycie roku dla mojego zakutego łba...Powyższe zdanie trzeba podkreślić, pokolorować i dodać parę wykrzykników. Serio...miałam przekonanie, że skoro ja pomagam chorym, to sama nie zachoruję, wypierałam to najdalej jak się da. Badałam się, owszem...ale nie tak często i dokładnie jak powinnam. Jestem świeżo co po lekturze ''Onkologów'', mega książki, w której praktycznie każdy onkolog zapytany o to, czy sam się bada odpowiadał: Nie...więc ja apeluję do każdego kto pracuje w służbie zdrowia: nie jesteście niezniszczalni. Obudźta się! ;p Niesamowitym jest to, że mimo faktu iż badania kontrolne są 100 razy stresujące niż to, co później trzeba przejść, nadal tego nie robimy.
Wyszłam z gabinetu. Padał śnieg i wiał wiatr. Pamiętam, że stałam na przystanku i wsiadłam w ogóle nie w tą stronę co miałam pojechać. Wyciągnęłam telefon i wpisałam kod choroby z ICD10 z kartki z możliwym, niepewnym rozpoznaniem...początek ''nowotwór niezłośliwy ...'' Tak znam różnicę między nowotworem, a rakiem...ale heloł, w tamtym momencie mnie to nieszczególnie pocieszyło i z automatu w moich oczach pojawiły się łzy.
Gdy wróciłam do domu oczywiście wszyscy byli zszokowani i mega się przejęli. Bardzo mało osób wiedziało, co przeżywam. Nie chciałam się tym dzielić, nie chciałam z nikim rozmawiać na ten temat. Później usłyszałam od jednej osoby ''Wiesz, jak cholernie miałam ochotę przyjechać do Ciebie do szpitala, ale bałam się, że mi powiesz, żebym spadała.'' Taaak, przyjęłam najgłupszą technikę...czyli udawaj, że jest jest dobrze i odetnij się od ludzi, którym na Tobie zależy chociaż w środku masz ochotę wyć. Jestem w niej genialna wręcz. \ściana\
Pan doktor polecił mi dwa szpitale w Wawie, zajrzałam na strony internetowe i wybrałam ten, który miał najlepszy sprzęt i dobrą kadrę i zadzwoniłam:
- Dzień dobry. Chciałam się zapytać, czy jeśli mam skierowanie na oddział, to jak przyjadę z rzeczami to tego samego dnia mnie przyjmiecie?
- A na operację tak? to ja Panią przełączę.
- Nie, chodzi o skierowanie na oddział. Na diagnostykę. Lekarz uważa, że ktoś inny powinien mnie jeszcze zbadać, na innym sprzęcie.
- No to musi się Pani rano zgłosić w Izbie przyjęć i zostanie Pani przyjęta.
- Tego samego dnia.
- Może to potrwać do kilku godzin, ale tak.
- Ok, le na pewno? Wie Pani...będę jechać ze Skierniewic, więc to dla mnie ważne.
- Tak, na pewno.
......................
Oczywiście w międzyczasie musiałam zaprzyjaźnić się z dr google. Tak, ja...ta sama, która zawsze przestrzegała przed tym pacjentów...która była na spotkaniu z dr Krzakowskim i dr Kosowicz i miała plik materiałów na ten temat i znała go na pamięć. Tak, ta sama Ilona siedziała i porównywała zdjęcia z internetu ze swoim USG i szukała potwierdzenie objawów. Mało tego...byłam tak święcie przekonana o swojej racji, że poezja. Zrobiłam sobie tym ogromną krzywdę i tym bardziej będę przed tym przestrzegać. Teraz przynajmniej jestem wiarygodnym przykładem ;p
...................
Stawiłam się na początku na Izbie przyjęć. Mama chciała mi towarzyszyć, więc się nie zapierałam bardzo...jej obecność była dla mnie z pewnością ważna. Ze spakowaną torbą dotrłam do szpitala.
Kiedy przyszła moja kolejka na Izbie, podeszłam do Pani i podałam skierowanie. Pani do mnie:
- Aleee to najpierw musi iść z tym do przychodni się zarejestrować?
- Ale jak to?
- No takie są u nas procedury. Najpierw tam. Potem u nas.
Poszłam więc na pierwsze piętro do kolejnej kolejki. Pani bierze ode mnie dowód, spisuje sobie dane i mówi:
- No, to na kwalifikację na oddział u naszego lekarza może Pani przyjść 14 lutego. <Był ok.25 stycznia>
- Słucham?! Na jaką kwalifikację? Dostałam informację telefoniczną, że ze skierowaniem zostanę przyjęta tego samego dnia na oddział. To teraz jeszcze Wasz lekarz będzie decydował, czy się na ten oddział nadaje???
- No tak...
- Chyba to są jakieś żarty. Ja ledwo stoję na nogach i na pewno nie będę czekać do 14 lutego. Poza tym jechałam tu kawał drogi i zostałam wprowadzona w błąd.
- Ja Pani nic nie zrobię. Chyba, że sobie Pani sama złapię lekarza i go zapyta...
- Aha.
Powiedzieć, że byłam zirytowana to mało...ale myślę sobie spróbuję. Przyszła lekarka więc, jak tylko weszłam pierwsza pacjentka, weszłam razem z nią i mówię, że chcę si,ę tylko zapytać, o to czy mnie przyjmie dzisiaj, bo mam bardzo niejasne zmiany i martwię się swoim stanem zdrowia. Na co lekarka i pacjentka się wręcz zaśmiały. No rzeczywiście...ubaw po pachy pomyślałam sobie.
- Yhmmmm....nie wiem, może Panią przyjmę, ale do 15 do ja mam ze 40 osób, więc proszę siedzieć i czekać.
Moja pierwsza myśl: Co za baba, idę stąd, bo ja mnie zbada, to przecież zejdę...ale po kilku minutach stwierdziłam: Dobra, co ma być to będzie.
Wykorzystałam moment i wcisnęłam się w lukę między pacjentkami po dość krótkim czasie. Wchodzę i mówię:
- Pani Doktor, mogę?
- To Pani...yhhh, no proszę.
- Pani doktor serio, gdybym nie czuła, że jest kiepsko, to by mnie tu nie było.
- Ok rozumiem, ale niech mnie Pani zrozumie, ja mam limity i codziennie tak jest.
- Limity z nfz...no tak, wiem co to znaczy. Pracowałam w hospicjum i otarłam się o temat.
Nagle nawiązałyśmy ze sobą dobry kontakt i okazała się całkiem w porządku kobietą.
- No co...no musimy Panią otworzyć i zobaczyć co się dzieje....bo po USG nikt Pni tego nie określi do końca. Napiszę Pani pilne na skierowaniu, to może się coś uda ugrać z terminem.
- Od, dzięki wielkie.
Poszłam więc do sekretariatu umawiać termin:
- Dzień dobry. Mam skierowanie na operację. Chciałbym umówić termin.
- Mhm, mhm..no mogę Pani zaproponować 15 marca.
- Yyyy...to z pilnym skierowaniem to jest 15 marca?
- A tu nie ma że pilne.
- Jest, na pewno.
- Nie widzę. <podeszłam i pokazałam>
- A rzeczywiście...no to może być 10 marca, jak to Panią urządza. Niech się Pani cieszy, bo na maj zapisujemy.
- Aha...wie Pani, ale ja naprawdę kiepsko się czuję. Boję się tyle czekać. Te zmiany są duże i niejasne.
Trwało to chwilę i nagle ''CUD'' nad Wisłą:
- O, wie Pani właśnie w tym momencie pacjentka odwołała mi operację z 4 lutego, to jak chcę Pani?
- No pewnie.
- Nie za szybko ?;p
- Nie ;D
Dzięki temu, a właściwie dzięki swojemu uporowi, podejściu i szczerym rozmowom, termin miałam wyznaczony na za tydzień i mogłam zejść na dół zrobić badania niezbędne do zabiegu. Miałam wrócić za 6 dni, czyli dzień przed operacją i tak też uczyniłam.
Przyjechałam sama. Najpierw odebrałam wyniki, były ok. Marker ca 125 w normie, uf.
Poszłam na izbę, tam wywiad papierki i czas na zostanie pacjentką. Opaska, proszę się przebrać i udać na oddział.
Weszłam do ''zacnego'' pomieszczenia przy Izbie, gdzie było pełno różnych rzeczy i drzwi z obu stron, ktoś mi z resztą zajrzał w trakcie ;p Zakładam moją koszulkę...i co jest?! Okazało się, że skurczyła się w praniu i ledwo zakrywa mi pupę. Do tego papucie kupowane w ostatniej chwili, totalnie nie w moim stylu. I tak oto przeparadowałam przed kolejką na Izbie i dalej na oddział.
Pielęgniarki znalazły mi miejsce. Była to sala dwuosobowa z łazienką ( o dzięki Ci panie, że tam była). Moją pierwszą współpacjentką była kobiet po 30, która niezbyt ucieszyła się na mój widok. Pamiętam ten moment, kiedy podeszłam do łóżka, położyłam książkę i kubek na szafce, torbę, usiadłam na łóżku i czułam się, jak wklejona do tej całej bajki. Nie wiedziałam, czy mam leżeć, czy siedzieć, czym się zająć. Było mi mega nieswojo. Usiadłam więc i próbowałam zagaić rozmowę. Na początku było ciężko, ale potem lody trochę stopniały. Pacjentka sama mi później przyznała, że bardzo krwawi i w jej sytuacji czuję się bardziej komfortowo, jak jest sama. Okazało się, że przyszła na kontrolę w ciąży i serce dziecka nie biło i czekała na zabieg...ciężko więc oczekiwać, żeby tryskała humorem. Po jakimś czasie przyszły pielęgniarki by ją zabrać , ja po dwóch rozmowie udałam się na badanie.
Młoda lekarka obejrzała moje usg zrobione u mojego lekarza, skierowania i zadała pytanie:
- Czy jeśli znajdziemy jakąś zmianę złośliwą podczas operacji, to zgadza się Pani na wycięcie ''wszystkiego'' ?
Tak, to był taki moment, w którym coś Cię zatyka.
- Yyy...no jeśli znajdziecie coś złośliwego to chyba tak...no bo jakie są opcje.
- Chodzi o to, że jak się Pni godzi to robimy intrę (histoptologię w trakcie operacji n szybko) a jak nie to czekamy na ostateczny wynik...
- A nie możemy zrobić intry ale i tak chcę poczekać na końcową histopatologię ?
<najbardziej logiczne wg mnie rozwiązanie, mimo tego, że ciężko było mi o logiczne myślenie>
- Nie, tk nie robimy. Tylko, jak wyraża Pani zgodę.
- Ale dlaczego? To bez sensu.
- Wie Pani...co mam Pani powiedzieć, to jest drogie badanie...i się nie opłaca go robić, jak będzie Pani czekaći tak na końcowy wynik.
- Aha, cudownie...
Zaczęła robić badanie USGi uwaga:
- O matko...Wie Pani co, nooo możemy się umówić, że jak operatorom się coś nie spodoba to zrobimy jednak tą intrę, ale i tak poczeka Pani na ostateczne wyniki. To się zmieniło od ostaniego badania, urosło i j muszę się kogoś poradzić.
Wyszła na chwilę i wróciła z 2 innymi lekarkami i tak sobie radziły.
Usiadłam i zmiana o 180 stopni od poprzedniej rozmowy:
- To wygląda źle i zanosi się na bardzo trudną operację, raczej nie dadzą rady laparoskopowo...Wiem, że Pani już m wszystkiego a,z nadto, ale te zmiany mogą być niezłośliwe.
Wyszłam totalnie przybita. Weszłam do sali. Usiadłam przy stole. Przynieśli obiad. Biała breja z zacierkami i warzywami. Wzięłam łyżkę do ust, spróbowałam i tego smaku długo nie zapomnę. W tym czasie przywieźli pacjentkę po zabiegu, zakrwawioną... jak tak siedziałam gapiąc się na zupę...Położyłam się, chciało mi się wyć. Bo co ta operacja mogła dla mnie oznaczać? Nie tylko to, że mogę mieć raka, ale też to, że nigdy nie zostanę matką...a co to oznacza dla kogoś kto ma 25 lat i wszystko jeszcze przed nim? Chyba nie muszę tłumaczyć.
Czułam się naprawdę podle. Miałam mega ochotę się do kogoś przytulić i wypłakać.
Po południu przyjechała mama. Już się trochę ogarnęłam i starałam się pokazać, że daje radę.
Zeszłyśmy na dół do bufetu. Nic nie jadłam tego dnia, oprócz pół łyżki breji. Okazało się, że w bufecie są tylko zapiekani itp...jak na szpital przystało xp kiedy czekałam na zamówienie, z dziedzińca zawołała mnie pielęgniarka, zaprosiła do pokoju, wręczyła butelkę i powiedziała:
-Od tego momentu proszę nic nie jeść. Tu ma Pani koszulę, w którą proszę się ubrać rano przed operacją.
Świetnie, pomyślałam sobie.
Wieczorem pacjentka z mojej sali wyszła. Zostałam więc sama. Włączyłąm tv na godz, tylko po to, żeby coś zagłuszało moje myśli. Miałam totalnie gdzieś, co w nim leci. Potem spotkałam się z anestezjologiem i czekała mnie pół przespana noc, po której wykąpałam się, ubrałam w zacną jednorazową koszulkę i czekałam na swoją kolej...aż zaczęłam się modlić i w pewnej chwili przyszła pielęgniarka i zaprosiła mnie na blok operacyjny i tak oto pojechałam swoją drogą do wielkiej niewiadomej...CDN.
piątek, 23 grudnia 2016
Bóg się rodzi.
Ten wyjątkowy czas w roku właśnie nadszedł...kurcze zabrzmiało to jak zdanie z typowego świątecznego artykułu, w którym po kilku zdaniach są wymienione prezenty'' dla niej, dla niego i dla dziecka'' xp W każdym razie...ja osobiście zawsze lubiłam czas przedświąteczny. Zapach żywej choinki, domowego ciasta, płynące zewsząd piosenki świąteczne, lampki choinkowe, do których mam niesamowitą słabość i generalne zamieszanie;)
Natomiast umówmy się, że na to w jaki sposób przeżywamy święta ma wpływ wiele czynników...Po pierwsze to, czy jesteśmy wierzący, z kim spędzamy te Święta, jakie mamy relacje z bliskimi...i oczywiście, jak się czujemy...i na tym ostatnim aspektem chciałabym się skupić, czyli na Świętach w kontekście onkologii. Nie chcę pisać tutaj o tym, jak Święta są skomercjalizowane i że dzieciątko Jezus schodzi na dalszy plan za zakupami, dekoracjami i wszystkim innym. Tak jest, to prawda i mogłabym o tym pisać dużo, ale nie taki mam dziś cel.
Pierwsze moje wspomnienie z okresem świątecznym na onkologii jest związane z Mikołajkami. Pamiętam, że wymyśliłam sobie iż przebiorę się za Mikołajkę. Wyciągnęłam z szafy starą czerwoną sukienkę- sweter ;p , białe rajstopy, czerwone baleriny i czapkę Mikołaja. W pasie przewiązałam się złotą wstążką, w ręku trzymałam koszyk wiklinowy z czekoladkami, które udało mi się pozyskać dla pacjentów z ''mojego'' oddziału. Wyglądałam po prostu jak pierwszorzędna śnieżynka haha ;p Tak oto przyodziana ruszyłam na oddział, by podarować pacjentom prezenty i zaprosić ich na jogę śmiechu.
To było niezapomniane przeżycie. Był już wieczór. Na oddziale panował więc większy spokój. Wchodziłam z uśmiechem do sal i mówiłam, że wysłał mnie Święty Mikołaj ;) Radość jaką dostrzegałam w oczach pacjentów była jak radość dziecka, które pierwszy raz spotyka Mikołaja. To było coś bezcennego. Cudownie jest być Mikołajem ;) Nawet pacjenci, którzy byli w poważniejszym stanie uśmiechali się na mój widok. Pamiętam, jak weszłam do jednej sali, w której leżała jedna pacjentka. Górne światło było zgaszone, wydawało mi się, że śpi. Zostawiłam więc czekoladkę na szafce i chciałam wyjść. Wtedy pacjentka lekko otworzyła oczy i mnie zatrzymała. Te iskierki w jej oczach i wdzięczność, że ktoś o niej pamiętał zapamiętam chyba na zawsze.
Sama joga śmiechu też była ciekawym przeżyciem. Chociaż początkowo miałam sceptyczne nastawienie do wywoływani spontanicznego śmiechu u chorych, widząc ich radość zmieniłam ich zdanie i sama stałam się chichrającą mikołajką;p
Drugie wspomnienie, które utkwiło mi w pamięci dotyczy pewnego pacjenta, z którym rozmawiałam kilka dni przed Wigilią. Pamiętam, że w ten dzień mieliśmy Wigilię Fundacyjną w jakiejś sali na Pradze...a ja popołudnie spędzałam na Ursynowie w Centrum Onkologii. Byłam przekonana, że mam dużo czasu i zdążę dojechać...wyszło inaczej ;p
Weszłam do sali intensywnego nadzoru. Był tam jeden pacjent, który miał masę aparatury obok siebie, maskę z tlenem itd. Poprosił mnie, żebym kupiła mu dwa pączki...kiedy z nimi wróciłam powiedział, żebym siadała, bo ze mną da się normalnie gadać. Spędziłam z nim sporo czasu. Myślę, że bardzo tego potrzebował...ale jedne z jego słów utkwiły mi w pamięci:
- Wiesz co...wiesz co zrobię pierwsze, jak stąd wyjdę?
- Co?
- Zajaram.
- Naprawdę?
- A pewnie.
- Wie Pan tak szczerze to jestem w szoku.
- Wiem...ledwo oddycham, nie wiem ile mi zostało...ale ja kocham palić i nic tego nie zmieni.
Na Wigilię Fundacyjną się spóźniłam i weszłam w trakcie życzeń, ale nie żałowałam.
I właśnie...Wigilie Fundacyjne. Cudowny czas. Niesamowicie ujmowała mnie ich atmosfera i to, że choć wszyscy byliśmy z różnych światów, w różnym wieku, znaliśmy się mniej lub bardziej potrafiliśmy znaleźć wspólny język...język życzliwości i dobroci, szczerość życzeń składanych była bezcenna.
Dochodzimy do samego, rzeczywistego Dnia Wigilii. Wiele wydarzeń świątecznych dla pacjentów organizowanych jest w okolicy Świąt, ale my rozdawaliśmy prezenty pacjentom w samą Wigilię. Jeden raz, dwa lata temu, udało mi się dojechać w ten dzień. Wcześniej mówiłam sobie, że przecież muszę jeszcze posprzątać, popiec, ogarnąć siebie, jechać ze Skierniewic do Wawy i wrócić...ale raz powiedziałam sobie: Halo, czy o to naprawdę w te Święta chodzi? Wiedziałam, że jak nie pojadę to będę żałować. Uważam, że to była bardzo cenna lekcja i cieszę się, że pojechałam. Pacjentów nie było dużo, ponieważ w miarę możliwości, jeśli stan zdrowia tylko na to pozwala wracają do domu na Święta...ale zostaje grupa osób, którym nie jest to dane. Sam fakt obecności drugiej osoby, słowo, uśmiech, przytulenie mają ogromne znaczenie dla osób chorych, ale i dla nas...to zawsze działa w dwie strony.
Pamiętam, że wróciłam do domu i w biegu wpadłam pod prysznic, kiedy wyszłam na stole czekała ode mnie kartka Świąteczna z prezentem od mojej Śp. przyjaciółki Pauliny, o której pisałam w innym wpisie i zrodziło się we mnie poczucie, że te Święta są wyjątkowe i że naprawdę czuję ich magię ;) i aktualnie bardzo mi jej brakuje.
Kochani życzę Wam by w Was w te Święta obudziła się nadzieja na lepszy czas, by w waszych serduchach zrodziło się coś pozytywnego :) Bądźcie z tymi, którzy Was kochają. Poślijcie dobre myśli tym, którzy Święta spędzają w szpitalach, hospicjach. Jeśli wśród waszych bliskich są osoby chore bądźcie z nimi. Przytulajcie się. Nie bójcie się rozmawiać o tym, co trudne i odnajdźcie swój sposób by obudzić magię Świąt :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)