wtorek, 21 lutego 2017

Podaruj mi...

 Pewnego razu zorganizowaliśmy w CO akcję ''Podaruj mi dobrą książkę'', którą zapoczątkowała jedna z wolontariuszek i chyba nie spodziewaliśmy się, że nabierze tak globalnego charakteru.

Ideą akcji było podarowanie książek nowych lub w dobrym stanie dla pacjentów Centrum Onkologii. Chcieliśmy wymienić, odnowić lub stworzyć biblioteczki na każdym z oddziałów i uzupełnić regały w tzw. Strefie Relaksu Pacjenta, a jednocześnie wnieść trochę radości w szpitalną codzienność.

Każdy z nas uruchomił swoją sieć kontaktów, stworzyłam wydarzenie na facebooku i machina dobra ruszyła ;) Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu do akcji zaczęło dołączać bardzo wiele osób, a ja nie nadążałam odpisywać na wiadomości. Zaczęły się odzywać wydawnictwa, pisarze m.in Nike Farida, która później odwiedziła pacjentów. To było bardzo budujące i napędzające do działania :)

Jednak przyjmowanie książek było sporym wyzwaniem logistycznym, a i nauczyłam się kolejny raz, że jeśli chcesz zrobić coś dobrego, a nie daj Boże Ci to jeszcze wyjdzie to istnieje duże prawdopodobieństwo, że spotkasz się z tzw. hejtem...ale nie zamierzam się na tym skupiać. Uczulam tylko, tych którzy angażują się w różne akcje, żeby się nie dali przeciwnościom ;p

 Postanowiłam cały jeden dzień przeznaczyć na przyjmowanie książek. Siedziałam w pokoju Fundacji w CO i czekałam na potencjalnych ofiarodawców ;) Pamiętam doskonale parę, która przyszła z wielką, kolorową walizką na kółkach, pełną naprawdę świetnych książek. Pamiętam też Panią, która weszła i powiedziała mi, że potrzebuje pomocy w przyniesieniu kartonów, bo tyle ich było. Było to też ciekawe doświadczenie, ponieważ przypadkiem...(hmmm to chyba złe słowo, bo ja w przypadki raczej nie wierzę) przyszły do mnie osoby, które potrzebowały wsparcia. Jedna z  z pacjentek, która potrzebowała się wypłakać i pogadać. (Bardzo chciałabym przytoczyć dialogi, ale niestety ich nie pamiętam, a mówiłam na samym początku, że będę pisać tylko to, co rzeczywiście się wydarzyło).
 Przyszła też dziewczyna, która ode wejścia się rozpłakała,  mówiła mi, że jest nikim i jednocześnie chciała pomagać pacjentom, sama bardzo potrzebując pomocy, ale to temat na osobny post.

  Tamtego dnia odzew był spory, ale postanowiłyśmy z Jolą, żeby zrobić taki dzień w weekend i wybrałyśmy jedną sobotę, w którą chętne osoby mogły przyjść do Strefy i zostawić książki dla pacjentów. Przygotowałyśmy stoły z ciastkami, kawą, herbatą i czekałyśmy;P  Dołączyło również kilkoro wolontariuszy, którzy wspierali akcję. To co się zadziało przerosło nasze wszelkie oczekiwania. Zaczęło przychodzić tyle osób, że w pewnym momencie zaczęły tworzyć się kolejki a my nie wiedzieliśmy, w którą stronę się obrócić....bo po prostu tonęliśmy w książkach ;)
Musieliśmy podjąć błyskawiczne działanie, ponieważ nie byliśmy w pomieszczeniu, w którym moglibyśmy sobie po prostu zamknąć te książki na tydzień, więc ruszyliśmy na oddziały, by stworzyć lub odnowić biblioteczki, ale  postanowiliśmy też częściom książek obdarować pacjentów.  To oczywiście był niesamowity punkt  akcji, bo radość w oczach pacjentów i uśmiech zawsze były dla mnie najcenniejsze :)
 Już pod koniec dnia, kiedy zostali najwytrwalsi, ruszyłam na ostatni oddział, zmęczona, ale wesoła by zrobić biblioteczkę i pójść do pacjentów.  Spotkałam pewnego Pana, który o mało co nie dał mi wyjść z tego oddziału, bo taką miał ochotę na rozmowę.  Mi było trochę głupio...bo miałam zaraz wrócić, gdyż mieliśmy się ogarnąć i  zbierać do domu, a tu masz;p Nie dam sobie ręki uciąć, ale chyba ktoś po mnie przyszedł na ten oddział. Tego pacjenta spotkałam jeszcze kilkukrotnie, nazywał mnie ''swoją dziewczyną ''. Żeby była jasność, Pan po 60, żonaty;p Żonę poznałam, jak również mamę, z którą także odbyłam pewnego razu dość długą rozmowę.


  Za kilka dni udałam się z partią książek na onkologię do Szpitala na Wawelską. Taki ludź, w żółtej koszulce z napisem ''Dobrze Że Jesteś'' budził tam ogólne zainteresowanie, bo wolontariat jako taki tam nie funkcjonował. O dziwo spotkałam się też z dobrą reakcją ze strony personelu. Jeśli natomiast chodzi o książki hmmm...pamiętam, jak zobaczyłam ''cudowny'' regał na którym to miałam ustawić książki. Pomyślałam  sobie ''no nie'', poszłam do pielęgniarek po środek odkażający i gazy (tzn, to dostałam ;p) i najpierw go umyłam, żeby można było mówić o tworzeniu biblioteczki.  Na innych piętrach sytuacja wyglądała lepiej. Oczywiście odwiedziłam też pacjentów z książkami i tutaj bardzo istotna chwila, która utkwiła mi w pamięci i właściwie nadaje się na osobny temat i post.

 Weszłam do sali, gdzie leżała starsza kobieta, sama. Miała otwarte rany na nogach, których widok był odpychający a zapach w sali naprawdę trudny do zniesienia. Jednak jej radość i wzruszenie z powodu mojej wizyty tam były absolutnie BEZCENNE. Płakała i mowila, że nikt jej nie odwiedza i oczywiście gloryfikowała moją postać, a ja tak naprawdę byłam zwykłym człowiekiem, który podarował jej chwilę swojego czasu. Czyli to, czego tak bardzo pragnęła... by ktoś jej całkowicie nie odpychał, nie odwracał od niej głowy. Nie skupiał się na tym, co fizyczne...ale na tym, że prócz bycia pacjentką, która ma raka, cierpi i  ma otwarte rany...jest wrażliwą osobą, spragnioną kontaktu z drugim człowiekiem, ciepła i odrobiny życzliwości. Moi Drodzy i takich przypadków są setki...i nie trzeba mieć otwartych ran. 
Ileż to osób w szpitalnych salach czeka na jeden drobny gest: telefon  od syna, odwiedziny wnuczki, której zdjęcie stoi wiernie przy szpitalnym łóżku...albo szczerą rozmowę z mężem, która nie ograniczałaby się do przyniesienia niezbędnych rzeczy do szpitala. 

Akcja ta wiele mnie nauczyła... przede wszystkim tego, że jest w nas ogromna chęć do pomocy innym, że uśmiech obdarowanej osoby, która być może od dawna nic nie dostała jest bezcenny i że warto robić swoje i nie przejmować się opiniami. Małe rzeczy czasem stają się tymi największymi <3 :)

                                                                (pacjentka z CO :)

''Pamiętam, że kiedyś odwiedziłam piękny dom starców. Mieszkało tam czterdziestu pensjonariuszy. Na niczym im nie zbywało, a mimo to nieustannie spoglądali na drzwi. Na ich twarzach nie gościł uśmiech. Spytałam siostrę, która się nimi zajmowała: ''Siostro, dlaczego ci ludzie się nie uśmiechają?
Dlaczego patrzą na drzwi? A ona z prostotą powiedziała prawdę: Tak jest codziennie. Marzą, by ktoś ich odwiedził. Oto prawdziwa bieda.''
                                                     Matka Teresa


czwartek, 2 lutego 2017

Wszystko ma swój czas. cz II

 Po powrocie z kolacji mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby się poznać.  Nasza grupa była bardzo różna, ale każdy z nas był wyjątkowy i wspólnie tworzyliśmy ciekawą całość ;)Następnego dnia wyruszyliśmy rano na lotnisko. To wszystko, co się działo było dla mnie dużym przeżyciem i łączyło się z masą nowych doświadczeń, czasem lekko stresujących, jak choćby lot samolotem. Miałam wrażenie, że to trochę nie mój świat i też nie umiałam się do końca poczuć swobodnie...ale niektórzy mnie polubili, więc chyba nie było tak źle ;p



Zamieszkaliśmy  w katolickim ośrodku prowadzonym przez cudowne zakonnice, każdy z nas  miał swój pokój. Oczywiście nie jestem już w stanie przytoczyć wszystkich zdarzeń po kolei, ale to co najważniejsze  utkwiło mi dobrze w pamięci. 

Głównym celem naszego wyjazdu było zapoznanie nas ze wzorcowym hospicjum Dove House Hospice w Hull. Moje pierwsze wrażenia z tego miejsca były niesamowite. Czułam się bardziej jak w hotelu niż w hospicjum. Naszym przewodnikiem był dr Zbigniew Żylicz. Absolutnie genialny, ciepły człowiek i lekarz, ówczesny dyrektor medyczny tamtejszego miejsca. Był jednym z inicjatorów założenia pierwszego hospicjum w Holandii, propagatorem medycyny paliatywnej. Do dzisiaj pamiętam, jak zostaliśmy zaproszeni do domu dr Żylicza na kolację,  jego psiak leżał na moich stopach...a obok na fotelu leżała wielka książka, jeśli nie encyklopedia medycyny paliatywnej. Nie było żadnej wyższości i dystansu. Była swoboda i wspaniałe rozmowy. Myślę, że pacjenci są traktowani przez doktora podobnie, bo oddziały paliatywne  i hospicja to nie są miejsca na to, żeby mieć się za kogoś lepszego, to miejsca gdzie należy pochylić się nad drugą osobą i choćbyś miał tytuł profesora być po prostu człowiekiem. 
 Samo hospicjum było bardzo domowym miejscem. Sale pomalowane na różne kolory, piękny taras i ogród. Salon, który wyglądał dokładnie tak jak w wielu domach (stół, krzesła, kanapy, tv, książki), sala rozmów, sala arteterapii. Największe wrażenie zrobił na mnie pokój multisensoryczny. Wchodząc tam, można było na chwilę poczuć się dzieckiem i zrelaksować oddziałując na różne zmysły. Taka cząstka bajkowego dzieciństwa w tym trudnym momencie dorosłości,  mimo wszystko.

Mieliśmy okazję uczestniczyć w takich miniwykładach z dr Żyliczem, który opowiadał nam o swojej pracy, opiece paliatywnej, eutanazji. Oczywiście doświadczenia ks. Jana Kaczkowskiego miały tutaj duże znaczenie i jego również chętnie słuchaliśmy. Ano właśnie, jak napisałam w pierwszej części, zmieniłam swoje początkowe zdanie o ks Janie. Choć nigdy nie było one złe, to nie sądziłam, że później będzie tak dobre ;) W dużej mierze wpływ miały na to opowieści ks. Jana, to jak  wypowiadał się o chorych, o podejściu do nich, o swojej pracy. Przytaczał prawdziwe przykłady. Do dziś mam gdzieś filmik, na którym nasza grupa stoi w hospicyjnym salonie i ks. Jan odnosi się do tego, co przed chwilą mówił dr Żylicz.  Chodziło o to, że często rodziny próbują kurczowo zatrzymać kogoś na ziemi, cały czas przy nim są i nie pozwalają mu odejść, mówią, że musi żyć...i ks. Jan przytoczył sytuację, w której chory zmarł dokładnie w momencie, kiedy ktoś z jego bliskich wyszedł na chwilę po papierosy...i to nie są rzadkie sytuacje. 

Ks. Jan codziennie odprawiał dla nas Mszę Świętą. Pamiętam, że zaczął od słów: ''Nie będę mówił do Was językiem episkopatu'' ;) Mówił tak, że po prostu chciało się go słuchać, a słowa chłonęło się i uszami i serduchem. Można było też skorzystać ze spowiedzi....ale nie mogłam się przełamać, aż do pewnego momentu. Pewnego dnia przy śniadaniu usłyszałam, jak ks. Jan mówi o mnie do dziennikarek, że napisałam najdłuższą pracę, ale że jestem mimozą xp Tak, było to powiedziane w taki sposób, że nie niemożliwym było nieusłyszenie tego przeze mnie. Później  dowiedziałam się, że było   to celowe zagranie. Wkurzyłam się na księdza, na dziewczyny i na siebie. Przecież do jasnej cholery nie jestem żadną mimozą! Powiedziałam ks. Janowi, że chcę się wyspowiadać. To była rozmowa. Usiedliśmy u niego w pokoju i tak mówiłam swoje grzechy, ale też wspomniałam o tym, ze słyszałam co o mnie mówili. 
Wtedy na to: ''Właśnie o to mi chodziło, żebyś się wkurzyła, żebyś sama tu przyszła i mi to powiedziała. Jest w Tobie mega potencjał i jestem przekonany, że osiągniesz sukces. Spotkasz odpowiednich ludzi, odpowiedni miejsca i będziesz dla innych przykładem, wiem to.''  
Tak zapamiętałam to dobrze. Może jakieś słowa przekręciłam, ale po tylu latach można mi to chyba wybaczyć...sens został oddany.  
Pamiętam, że poruszyłam temat śmierci i ks. Jan powiedział, że on właściwie to mógłby już umrzeć....i wymieniał, w co chciałby być ubrany. Szczerze...myślę, że ani mi, ani jemu tak naprawdę nie przemknęło przez myśl, że to rzeczywiście już za kilka lat stanie się faktem. To, jak później ksiądz Jan stał się powszechnie znany, stał się ''onkocelebrytą''( jak sam o sobie mówił), książki, które napisał, wiedza którą się się podzielił, moim zdaniem pomagają i pomogą jeszcze tysiącom osób.
Teraz tak sobie myślę, że to jest chyba odpowiedni moment w moim życiu, żeby sobie te słowa przypomnieć i w pozytywny sposób się wkurzyć na siebie ;) a jak ktoś potrzebuje, żebym ja go wnerwiła, to nie ma sprawy...;) bo ja jestem przekonana, że w każdym jest ogromna siła i potencjał. Niekoniecznie do tego samego, ale jest i można ją odkryć. 


''Grunt to twardo stąpać po ziemi i nie przestawać patrzeć w niebo. Zamiast ciągle na coś czekać - zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później niż Ci się wydaje.'' 
ks. Jan Kaczkowski