piątek, 23 września 2016

Gadu gadu gadu...baju baju baju.

 Gadu gadu gadu...baju baju baju, czyli ludzkie gadanie.
 Ach, ileż niestworzonych opowieści, zupełnie poprzekręcanych życiorysów, romansów i domniemanych przyczyn tragedii przez nie powstało. Nasuwa się więc pytanie: I co z tego? Skoro to wszystko jest jednym wielkim ''pitu pitu'',nie powinniśmy się tym absolutnie przejmować, a tym bardziej komukolwiek z czegokolwiek tłumaczyć ...a jednak to nie takie proste, jak mogłoby się wydawać. 
 Niestety często to nasze obawy przed tym ''co ludzie powiedzą'' potrafią blokować nasze działania. Nasza głowa potrafi stworzyć sobie dużo bardziej barwne scenariusze wydarzeń, niż nie jedna staruszka z tzw.'' monitoringu osiedlowego.'' Lęk przed ludzką opinią potrafi naprawdę wyrządzić nam samym wiele szkody.
 Oczywiście zdarza się, że  plotki zaczynają uprzykrzać nam życie. Takie przypadki zaiste istnieją, a słowem można zranić bardziej niż nożem...ale lęk przed ewentualnym plotkami, to już zupełnie inna sprawa.

  Kiedy pracowałam już jako psycholog na dyżurach dla członków rodzin osób chorych, przyszła do mnie pewna kobieta potrzebująca wsparcia.
 Opiekowała się na co dzień swoją mamą. Oczywiście w tle wisiały konflikty rodzinne, ale praca w hospicjum nauczyła mnie, ze w ok 90% przypadków się one pojawiają lub wzmacniają. Głównie dotyczą kwestii opieki nad osobą chorą, narastania różnych wcześniej nie wyjaśnionych konfliktów i przede wszystkim...spraw majątkowych...ale wracając do sedna...  Postaram się przytoczyć Wam pewną sytuację przez, którą chcę Wam coś przekazać.

- Wie Pani, teraz mama jest w szpitalu...ale trzeba będzie ją niedługo przewieźć do domu. Ona już nie chodzi. I tutaj pojawia się ogromny dla mnie problem.
-  Jaki? Proszę opowiedzieć.
-  Ja teraz zabieram mamę do siebie i wcześniej mieszkała na piętrze...ale teraz nie wyobrażam sobie jej tam przetransportować, poza tym nie będzie mogła wyjść nawet na dwór, na powietrze. Mam pokój na dole, ale...boję się co ludzie powiedzą...
- Dlaczego się Pani tego obawia?
-  Bo ten pokój jest naprawdę nisko i to tak wygląda, jak w piwnicy.
- Co według Pani mogłoby się stać najgorszego, gdyby ludzi zobaczyli, że Pani mama mieszka w tym pokoju?
- Powiedzieli by, że wepchnęłam matkę do piwnicy...że jestem wyrodną córką....to jest bogate osiedle. Nie chcę, żeby ludzie źle o mnie myśleli.
-  Tego, co ewentualnie powiedzą, tak naprawdę nie wiemy. Zazwyczaj nasze lęki i negatywne wyobrażenia się nie sprawdzają, a nawet jeśli, to w znacznie mniejszym stopniu, niż przewidywaliśmy.
-  Może rzeczywiście ma Pani rację...
-  Jak Pani uważa, gdzie Pani mamie będzie lepiej?
- Myślę, że tam na dole.Mam tam  wyszykowany, ładny pokój, łazienka i przede wszystkim mogłabym wychodzić z mamą na dwór.  Jakoś wsadziłabym ją na wózek i mogła z nią wyjść, żeby sobie posiedziała na zewnątrz i jeszcze nacieszyła oczy.
-  Ja nie mogę Pani powiedzieć, co Pani ma zrobić. Proszę tylko, niech Pani sobie szczerze odpowie  na pytanie, co w tej sytuacji jest  według Pani ważniejsze: dobro mamy, czy ewentualne  myśli i plotki sąsiadów, które póki co są tylko wyobrażeniem?

...
Kobieta jeszcze chwilę biła się z myślami, ale w końcu postanowiła, że mama zamieszka na dole.  Niektórzy powiedzą... Nad czym ona w ogóle się zastanawiała ?! Otóż , każdy z nas ma własne lęki i w różnych sytuacjach reaguje inaczej. Wiem, że niektórych strach przed tym, co ktoś pomyśli lub powie, potrafi naprawdę sparaliżować...Zrobiłbym to, ale....co ona sobie pomyśli. Poszłabym tam, ale...lęk nie może kierować naszym życiem. Niektórym się wydaje, że ludzie są skoncentrowani głównie na nich, a prawda jest taka, że są skoncentrowani głównie na...sobie.  
 Każdemu z nas zdarza się coś o kimś powiedzieć, skomentować, zbyt szybko ocenić. Jesteśmy tylko ludźmi! :) ale jeśli czyimś hobby jest życie, życiem innych, należy mu niestety współczuć...a już na pewno nie należy się tym przejmować. Choć wiem, że to czasem niełatwe...warto się starać.




''Nie traktuj siebie zbyt poważnie. Nikt poza Tobą, tego nie robi''
                                                                             - Regina Brett


'


czwartek, 15 września 2016

Nieprzypadki.

  Jak dowiedzieliście się z mojego pierwszego wpisu uważam, że nie ma przypadków, a ludzie spotkani na naszej drodze stają na niej z jakiegoś powodu. Uważam, że tym razem też tak było.

   Kilka dni temu udałam się do jednej z przychodni na wizytę do neurologa na NFZ. Generalnie  odkąd przyszło mi na początku roku stanąć w roli pacjentki i poznawać uroki służby zdrowia otrzymałam wiele lekcji...jak wiadomo lekcje bywają różne. Niektóre na długo zapadają nam w pamięci, inne bardzo szybko zapominamy, a do niektórych wracamy po czasie, gdy zrozumiemy, że były wartościowe i miały nas czegoś nauczyć.

Przyszłam do przychodni na godz 9:00, gdyż na magicznej kartce widniał napis:  numerek 13, między 9-13. Nauczona doświadczeniem, że u jednego lekarza wizyta trwa trzy minuty, a u innego pół godziny przyszłam punktualnie. Niedługo potem usiadła koło mnie Pani w okolicach 60.




- Który ma Pani numerek?
- 13.
- Ja 15.
- Wie Pani weszła dopiero jedna osoba, ale jest już w gabinecie około 20 minut, także chyba sobie tutaj posiedzimy. Wolałam być punktualnie, bo byłam ostatnio świadkiem awantury, czy należy wchodzić według numerka, czy jak się przyszło.
- Aaa..ja wiem, już tyle chorób przeszłam. Wiele też widziałam i życie  mnie dosyć mocno doświadczyło.
 Straciłam męża, gdy miał 42 lata. Zachorował na żółtaczkę wszczepienną. Służył w policji.
-  Ja też już troszkę dotknęłam tematyki chorób i cierpienia, bo koordynowałam wolontariat na onkologii i jestem po psychologii. Miałam też styczność z hospicjum.
- Tak? O proszę...mi 18 lat temu odjęli pierś. Miałam guza złośliwego.
- 18 lat, szmat czas...ale teraz jest w porządku?
- Tak, ale wtedy...jak się dowiedziałam, że jestem chora to broniłam się przed tym, żeby w ogóle zacząć się leczyć.
- A jak się Pani dowiedziała o chorobie?
-  Czułam, że coś jest nie tak, Wyczułam sobie coś w piersi i powiedziałam siostrze, a ona natychmiast  zabrała mnie do lekarza. Okazało się, że guz piersi, złośliwy.
Lekarz powiedział, żebym jak najszybciej poddała się operacji, ale się bałam.
- I co Pani zrobiła?
-Pojechałam do jakiegoś niby świetnego, znanego znachora, który niby potrafił powiedzieć, co jest człowiekowi i go uleczyć. I wie Pani co on mi powiedział? Że mam zajęty cały dół, narządy kobiece.
- Mmm, ale powiedziała mu Pani, że ma guza w piersi?
- Nie, właśnie nie. Jak mi powiedział, że mam zajęty dół, pomyślałam, że to już przerzuty i nie ma sensu nic już robić.
- Ach Ci znachorzy i cudotwórcy. Mogę się domyślić, jaki miała Pani obraz w głowie. Czasem wolimy szukać poza medycyną, wierząc, że obejdzie się bez zwykłego leczenia. 
Teraz modny stał się tzw. dr google (internet). Ludzie wpisują objawy i sami stawiają sobie diagnozy. Czasem stworzą sobie tak przerażający obraz w głowie, że idą do lekarza ze swoją własną diagnozą, która przeważnie zakłada najgorsze...albo z góry zakładają, że już nie warto próbować się leczyć.

Na to odzywa się pacjentka z drugiego końca poczekalni:
- I ludzie biorą to wszystko do siebie, co tam jest w tym internecie. Też tak robiłam. To nie pomaga.

- Wiem, wiem...to nie zabrzmi chwalebnie, ale sama też tak zrobiłam, jak stałam się pacjentką i wiem, że może to przynieść dużo złego. Mimo, że wszystkich pacjentów wcześniej przed tym przestrzegałam. Widać musiałam przetestować na sobie, żeby się naprawdę nauczyć.

- Wie Pani...ale ja wtedy w końcu  poszłam do ginekologa.  W tamtych czasach nie tak łatwo było zrobić USG, ale jakoś mi się udało. Lekarz powiedział, że narządy kobiece mam zdrowe.
- Kiedy to usłyszałam, postanowiłam poddać się operacji i dzisiaj żyje.
- Cieszę się, że tak to się skończyło. Miała Pani chemię lub naświetlnia?
Tak i jedno i drugie...
- Mogę spytać, jak Pani znosiła leczenie?
- Generalnie dobrze, na początku trochę gorzej...jak odjęli mi całą pierś i miałam bardzo duże oparzenia po naświetlaniach. Do dziś czasem coś odczuwam w tych miejscach.
-  No tak, uroki skutków ubocznych. A utraciła Pani włosy podczas chemii?
- Nie, właśnie nie.
- To dobrze. Wiem, że wiele kobiet ciężko to znosi.. Z resztą dla Pani strata samej piersi pewnie była ogromnym przeżyciem, jako dla kobiety. Zmienia się postrzeganie obrazu ciała, czasem poczucie kobiecości. Trzeba się przystosować do nowej sytuacji.
- No pewnie, że tak...Oczywiście, tak było i ze mną. To było trudne na początku...ale człowiek z czasem sobie to jakoś przetłumacza...a wtedy nie było dostępu do psychologa w szpitalu, przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam.
- No tak, sama Pani powiedziała, że minęło 18 lat. Oby nic z tamtych wspomnień już do Pani nie wróciło.


- Dziękuję, mam nadzieję, że tak będzie...ale dopadły mnie inne rzeczy.
- Mhm...a mogę spytać jakie? I czemu Pani idzie do neurologa?
- Kilka lat temu nagle prawie straciłam wzrok. Czytałam gazetę i nagle wszystko stało się rozmazane, zaczęła mnie boleć głowa, spróbowałam wstać, kręciło mi się w głowie i praktycznie nic nie widziałam.
- Na szczęście bardzo szybko trafiłam do lekarza. Okazało się, że miałam niedotlenienie mózgu. Lekarz mi powiedział, że trafiłam w naprawdę ostatnim momencie. Teraz muszę chodzić na kontrolę, co jakiś czas.
- Dobrze, że Pani o to dba i nie ucieka od tych wizyt.
- Nie wyobrażam sobie tego. Teraz kontroluję się na bieżąco. Tak samo z piersiami.
Ostatnio wykryli mi coś. Przestraszyłam się.
 Zapadła chwila ciszy. Kobieta popatrzyła na mnie, a w jej oczach pojawiły się łzy.
- Na szczęście okazało się, że to tłuszczak i nie ma żadnych zmian złośliwych.
- Uf, to świetnie. Kamień z serducha.
- Na dokładkę miałam jeszcze operację wycięcia tarczycy, coś chyba poszło nie tak i prawie straciłam głos.
- Jak to?! Dawno to było?
- W maju tego roku.
- Aż niewiarygodne, bo teraz mówi Pani całkiem dobrze.
- Nauczyłam się szybko reagować i nie zwlekać z wizytami. Jestem pod opieką logopedy, a teraz idę do foniatry. Ogólnie dobrze się czuję.

Rozmawiałyśmy jeszcze o mnie, pokazywałam jej na zdjęciach mojego przyszłego chrześniaka , ona opowiadała mi o swoich dzieciach i wnukach, z którymi była ostatnio nad morzem i które niezmiernie mocno kocha. Biło od niej niesamowite ciepło.

Ok godz 13 wreszcie nadeszła moja kolej wizyty.
Gdy wyszłam, powiedziałam kilka słów i pożegnałyśmy się.
- Dziękuję bardzo za pogaduchy i za to, że  wspólnie szybciej minęło nam te kilka godzin.
- Ja też Pani dziękuję. Jest Pani bardzo miła. Będzie dobrze z Pani zdrowiem, na pewno.
- Dziękuję. Do zobaczenia.

..............................................................
Dziś wybrałam się już z moim  chrześniakiem- Wojtusiem i przyjaciółką do Tesco.
Stanęliśmy przy stosiku z wędlinami i rozpoznałam przed nami znajomą twarz.
- Dzień dobry.
- O, dzień dobry.
- Jak zdrówko ?
- Dobrze.
- Tak? Wszystko ok u neurologa?
- Tak, dostałam skierowanie na cholesterol i jakieś inne badania. Tak Pani dziś wygląda, że chyba bym nie poznała prawie.
- Tak? aż tak się zmieniłam w kilka dni haha ;)
- Mogę Pani przedstawić na żywo mojego  chrześniaka,  od niedzieli już oficjalnego, którego pokazywałam na zdjęciach :)
- No cudny maluch.
- Kurcze...no co za spotkanie. Myślałam o Pani, jak wyszłam z przychodni, jak poszła wizyta i co z Pani zdrowiem.
-  Naprawdę? To miłe. Ostatnio opowiadałam o Pani  moją siostrze, jaką cudowną młodą dziewczynę spotkałam. 
- Jej...dziękuję bardzo.
- Życzę Pani wszystkiego dobrego.
- Wzajemnie. Do zobaczenia :)




''Nie ma przypadków...jest tylko cel, którego jeszcze nie rozumiemy.''  :)

środa, 7 września 2016

Kalejdoskop życia.

  Nasze życie czasem zmienia się, jak w kalejdoskopie. Mieniąc się różnymi barwami i kształtami. Zdarzenia, których jesteśmy uczestnikami zmieniają się z różną szybkością i wywołują w nas przeróżne emocje.  Nie jesteśmy w stanie do końca przewidzieć, ani zaplanować kolejnych obrazów naszego życia. Nie wiemy też, jakie osoby napotkamy na naszych drogach i w jakim momencie ich osobistego kalejdoskopu zdarzeń staniemy na ich drodze.  



 Był taki jeden dzień w Centrum Onkologii, gdy byłam uczestniczką kilku zupełnie innych  historii, które dały mi przeżyć ogromną paletę emocji i poznać różne kolory i odcienie życia.

Weszłam do jednej z sal i dość szybko udało mi się nawiązać kontakt z jedną z pacjentek. Po chwili do rozmowy zaczęły włączać się inne, więc usiadłam  w fotelu przy stoliku, tak by móc rozmawiać ze wszystkimi Paniami. Pamiętam, że większość pacjentek miało chustki na głowach.
Była radość, śmiech, rozmowy o  dzieciach i wnukach. Wiadomo, że jak jedna z  Pań zaczęła wychwalać swoją pociechę, to inne nie mogły pozostać na to obojętne i też chciały powiedzieć kilka dobrych słów o swoich.
Panowała bardzo sympatyczna atmosfera.
W pewnym momencie do  sali weszła lekarka i wyprosiła mnie na chwilę. Chciała chyba przeprowadzić wywiad z nowo przyjętą pacjentką.
Wyszłam na korytarz i postałam chwilę, ale nie wiedziałam, ile czasu będę tam czekać, więc postanowiłam wejść do następnej  z sal...

  Była to sala intensywnego nadzoru. Te sale są przeważnie dwuosobowe, ale tym razem leżała tam jedna osoba. Obok niej siedziała para posiwiałych staruszków. Weszłam i zapytałam:
- Dzień dobry, czy mogłabym coś dla Państwa zrobić?
- Nie, dziękujemy...nic już nie można zrobić...Chyba, że mogłaby Pani z nami posiedzieć.
- Oczywiście, jeśli tylko Państwo chcą.
- O tak,  bardzo proszę z nami zostać.

Usiadłam na wolnym krześle. Za chwilę dołączyła jeszcze przyjaciółka rodziny.

 -Widzi Pani mamy po 84 lata, nasza córka 54 i teraz patrzymy, jak ona umiera...
Po ojcu kobiety widać było widać duży spokój. Matka natomiast rozpłakała się i zaczęła opowiadać mi o córce... Ja głównie słuchałam tego, czym tak bardzo chciała się ze mną podzielić.

Biło od nich niesamowite ciepło i dobro. 

- Córka wiele wycierpiała, długo chorowała. Nie założyła własnej rodziny. To nie powinno tak być, że my patrzymy na to jak odchodzi...Od wczoraj już nie ma z nią kontaktu.

Los chciał, że towarzyszyłam im do samego końca.  Ich córka zmarła w mojej obecności. Za chwilę zrobiło się zamieszanie. Przyszła pielęgniarka i musiałam wyjść z sali. Staruszka nie mogła uwierzyć, że to już nastąpiło, wręcz w ostatnich momentach, obserwując reakcje organizmu ukochanej córki miała nadzieję, że ona  się budzi...jej mąż natomiast wiedział, że były  to już ostatnie momenty jej życia. Widać było, jak bardzo starał się wesprzeć żonę w tym trudnym momencie. Myślę, że bardzo się kochali.

Gdy wyszłam z sali, byłam lekko oszołomiona, napiłam się zimnej  wody z baniaka stojącego na korytarzu, chwilę postałam na korytarzu i zjechałam windą na dół.  

Wróciłam później na oddział i weszłam do ostatniej sali.



Trafiłam na pacjentkę, która na początku niczego ode mnie nie potrzebowała, ale po chwili powiedziała:
- Wie Pani co... marzą mi się truskawki. Mam jabłka, ale nie mam wcale na niego ochoty...ale tak bym zjadła truskawek.
- Przecież moge iść do sklepu i zobaczyć, czy są ;)
- Naprawdę? Mogłaby Pani? :)
- No pewnie.

Zjechałam na dół, przebrałam się. Wyszłam na zewnątrz, zaczerpnęłam świeżego powietrza i poszłam do pobliskiego zieleniaka. Udało się, czekały na mnie piękne, czerwoniaste truskawki ;) Kupiłam trochę i wróciłam do pacjentki. Jej radość nawet ciężko mi opisać.

- Dziękuję Pani z całego serca. 

Kobieta uściskała mnie, a jej oczy zrobiły się szklane ze szczęścia. Nie staram się tego absolutnie wyolbrzymić. Tak było. Jej radość była podobna do radości dziecka, które właśnie dostało miśka wielkości słonia.

- Wiem, że Pani myśli, że to nic takiego...ale dla mnie dzisiaj te truskawki, to coś naprawdę wielkiego. Dziękuję ;)


  Obraz w kalejdoskopie zdarzeń nagle diametralnie się zmienił.  Spojrzałam na zegarek i zdałam sobie sprawę, że niedługo przyjdzie nowa osoba do wprowadzenia na oddział. Zjawiła się niebawem. Zaznaczyłam, że dziś miałam dość trudne przeżycia, więc nasze wprowadzenie nie będzie długie.

Wjechałyśmy razem. Weszłyśmy do sali. Spróbowałyśmy nawiązać kontakt z pacjentkami. Po chwili jedna z nich zaczęła płakać. Najpierw pomyślałam, że ze względu na swój stan zdrowia, ale okazało się, że nie to było powodem.

- Cudownie, że są jeszcze takie osoby, jak wy. To, co robicie jest bardzo potrzebne. Przez całe życie pomagałam innym, pracowałam z osobami uzależnionymi od alkoholu...tak bardzo chciałabym pracować. Dziś to Wy pomagacie mi/

 Nie zrobiłyśmy nic  wielkiego, ale kobietę tak bardzo wzruszył sam fakt, że ktoś przyszedł, uśmiechnął się i chciał coś dla niej zrobić, porozmawiać z nią. Dawała przez całe życie od siebie innym wiele, teraz, ktoś mógł coś zrobić dla niej.


  To był dla mnie niezwykły dzień. Bardzo trudny, ale i bardzo wartościowy. Może byłam tym jednym z obrazów w kalejdoskopie życia tych osób, które spotkałam...tak jak oni serią obrazów w moim. To był tylko jeden dzień, a paleta odczuć  i przeżyć tak wielka.
Nigdy nie wiemy, jaki obraz za chwilę się pojawi. Każdy coś wnosi do naszego życia, każdy nas czegoś uczy. Nawet jeśli w danym momencie coś nas przerasta, po czasie potrafi nabrać zupełnie innych barw.


Postarajcie się spotykając różne osoby na swojej drodze być tym obrazem, do którego chętnie się wraca lub jeśli traficie na kogoś w bardzo trudnym momencie jego życia, być chociaż takim kolorowym szkiełkiem, iskierką, czy koralikiem, które ten obraz rozjaśnią.