Cofnijmy się więc do liceum. Pewnego dnia zostało zorganizowane spotkanie z przedstawicielkami hospicjum, które opowiadały o jego idei, metodach wspierania pacjentów i zachęcały do bycia wolontariuszami. Pamiętam, że siedziałam w pierwszej ławce, jako dziewczę w okularkach, bluzce w kropki, na niej koszuli w kropki ;p i w pewnym momencie poczułam :''Tak, to jest to! Na coś takiego czekałam.''
Po spotkaniu podeszłam do stolika, wzięłam ulotkę i za kilka dni byłam już na spotkaniu w biurze hospicjum. Zostałam wolontariuszką. Brałam udział w różnych akcjach w szkole, zbiórkach na rzecz hospicjum, pomagałam w biurze. Przeszłam też szkolenie medyczne, które uczyło opieki nad pacjentem chorym terminalnie i obejmowało część medyczną i psychologiczno- duchową.
Pewnego dnia. moja nauczycielka fizyki, która zajmowała się wolontariatem w mojej szkole, na dodatek moja imienniczka, powiedziała mi, że jest organizowany ogólnopolski konkurs w ramach akcji ''Umierać po ludzku'' i trzeba napisać pracę na temat:'' Moje doświadczenie z wolontariatem,śmiercią, pomaganiem osobom starszym...'' Mniej więcej tak brzmiał temat i zapytała, czy nie chciałabym spróbować. Zastanowiłam się i podjęłam decyzję, że spróbuję. Nagrodą był kilkudniowy wyjazd do Hull, by między innymi zobaczyć, jak funkcjonuje wzorcowe hospicjum
Opisałam akcje w których brałam udział, swoje przemyślenia i osobiste doświadczenia, gdyż jako 13-14 latka byłam w swoim życiu pierwszy raz obecna przy czyjejś śmierci. Tą osobą był moja prababcia, z którą mieszkałam i miałam okazję widzieć, jak wygląda opieka 24 godziny na dobę nad osobą leżącą, jakiej cierpliwości to wymaga, jak zmienia się osoba chora i sama w jakimś stopniu również brałam w tym udział i pomagałam w opiece, jak to było możliwe na mój wiek. Traf chciał, że byłam obecna tego dnia w domu. Był to chyba wielki tydzień i tego dnia nie byłam w szkole. Od rana słyszałam już w pokoju obok rozpacz mojej babci nad umierającą matką, czyli właśnie moją prababcią. To była taka pierwsza szkoła życiu tego rodzaju dla mnie. Zaczerpnęłam też wiedzy z książek. Między innymi ''Rozmów o śmierci i umieraniu'' E.K Ross.
Wiem, że mało brakowało, a w ogóle nie wysłałabym mojej pracy, bo nie miałam jak jej wydrukować i kombinowałam w ostatnim momencie, ale ostatecznie się udało ;)
Pewnego dnia, miałam właśnie wychodzić na dodatkowe lejcie biologii przygotowujące do matury, odezwała się do mnie Pani Ilona z informacją : ''Ilona, jedziesz do Anglii, wygrałaś!''
W pierwszej chwili oczywiście byłam w totalnym szoku, później przyszła radość, że to prawda. Oprócz mnie laureatami została jeszcze Dagmara z Żor i Piotrek z Tarnowa, których serdecznie pozdrawiam, jeśli tylko to czytają ;) Traf chciał, że Gazeta Wyborcza, która była współorganizatorem akcji, obok Agory i Fundacji Hospicyjnej, wybrała akurat słowa z mojej pracy do swojego artykułu, które ujrzałam w internecie.
"My - młodzi, zdrowi ludzie ciągle powtarzamy: nie mam czasu, pomogę ci jutro, odwiedzę w przyszłym tygodniu. Aż któregoś dnia dostajemy telefon, że ktoś bliski odszedł na zawsze. I mamy żal. Do siebie samych" - pisze w pracy konkursowej Ilona Stankiewicz - laureatka konkursu akcji "Umierać po ludzku" dla wolontariuszy hospicyjnych.''
Na początku przepełniała mnie mega radość i chciałam się z każdym nią podzielić. Później niestety przyszło mi stanąć przed trudnym dla mnie wyborem, ponieważ data wyjazdu została zmieniona i zahaczała o moją studniówkę, którą jak wiadomo ma się raz w życiu. Tak naprawdę do ostatniej chwili nie wiedziałam, co zrobię...bo wiedziałam, jak zawiodę swoich przyjaciół i stracę jedyną taką noc w życiu, z drugiej strony wyjazd, który był ogromną okazją i szansą, by nauczyć się czegoś nowego. Pani Ilona wiedziała chyba, że tak, czy owak nie będę wiedziała, co zrobić, więc w pewnym momencie wyjęła telefon i powiedziała, że właśnie dzwoni i musi dać , odpowiedź, czy jadę i powiedziałam, że tak...ale radości już we mnie nie było.
Każda osoba, która wygrała jechała ze swoim nauczycielem. Dzień przed wylotem wszyscy spotkaliśmy się w hotelu w Wawie. Nasza trójka z opiekunami, dwie dziennikarki z Agory i Wyborczej i ks. Jan Kaczkowski, którego nazwisko absolutnie nic mi wtedy nie mówiło. Podobnie, jak tysiącom innych osób. Wiem, że od początku zrobił na mnie wrażenie, ale...niekoniecznie dobre ;p Poszliśmy całą grupą na kolację, do jakiejś restauracji na Starym Mieście i ksiądz Jan siedział naprzeciwko mnie i...wciągał tabakę ;D Był to obrazek dość zaskakujący, jak dla mnie. Do tego doszła jego gadatliwość i szczerość do bólu, co nie do końca do mnie przemawiało...ale to się później zmieniło...CDN :)