wtorek, 29 listopada 2016

Trudno nie wierzyć w nic.

 Temat wiary w ciężkiej chorobie...to ciężki temat, nie da się ukryć i choć są mistrzowie, tacy jak ś.p ksiądz Kaczkowski, którzy mówią o tym wiele, to zawsze będzie to temat sporów, dyskusji i pytań bez odpowiedzi. Chciałabym napisać o moim spojrzeniu na tę kwestię.

Od początku wiedziałam, że zaczynanie tematu religii, wiary i duchowości na oddziale onkologicznym to ryzykowne przedsięwzięcie. Może dlatego też nigdy sama tego nie inicjowałam. Znam osoby (psychologa hospicyjnego) odmiennego zdania, który zawsze od wiary próbuje zaczynać rozmowę z sobą terminalnie chorą. Ja sobie tego nie wyobrażam. 
Natomiast jeśli ktoś ten temat sam zacznie i pokaże, jak jest on dla niego ważny, warto go chociażby wysłuchać. Niekoniecznie musimy wierzyć w to samo i mieć takie samo zdanie. To nie jest miejsce na nawracanie kogoś i przekonywanie do swoich racji.
 Pamiętam, jak kiedyś wysiadłam z autobusu i idąc do Centrum Onkologii dołączyła do mnie kobieta, pytając o drogę.  Zaczęłyśmy iść razem i rozmawiać. W pewnym momencie zorientowałam się, że jest świadkiem jehowy i bardzo chce mnie przekonać do swojej wizji Boga i świata. 
 Umówmy się, że przeciętna reakcja, kiedy do naszych drzwi puka świadek jehowy jest mniej więcej taka, jak wtedy, gdy zjawia się akwizytor próbujący wcisnąć nam żelazko najnowszej generacji: ''Nie, dziękuję. Do widzenia.''  Jednak, kiedy spotkałam tamtą kobietę...zeszło to dla mnie na drugi plan. Widziałam w niej kobietę, która idzie na pierwszą chemię i chcę mi powiedzieć o tym, w czym pokłada nadzieję. Może właśnie to dawało jej największą siłę w tym momencie. 

 Innym razem spotkałam pacjentkę na sali kilkuosobowej, która bardzo się ucieszyła, jak dowiedziała się kim jestem i tak oto do mnie rzekła:
- Ojejku, wie Pani...ja zawsze chciałam pracować z chorymi w hospicjum albo w szpitalu...ale zawsze nie było mi po drodze...ale teraz jestem szczęśliwa, bo uważam, że Bóg zesłał mi tego raka, żebym zobaczyła, jak to jest.
- Nie do końca rozumiem. Mówi Pani, że jest szczęśliwa z tego powodu, że jest Pani chora?
- Tak, bo ja to traktuję jako dar od Boga.
- Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszę takie słowa...ale oczywiście ma Pani prawo do tego.
Inne pacjentki zaczęły się odzywać:
- Co Pani opowiada...a dzieci chore na raka, to też dar?
- No właśnie... My już przeżyłyśmy swoje. Mamy dzieci wnuki, a takie maluchy, co one winne, a ich rak też nie oszczędza.
Na co pacjentka, z którą wcześniej rozmawiałam:
- A ja to rozumiem. Pogodziłam się z tym. To wola Boga.
-A tam opowiada Pani...ja tego nigdy nie zrozumiem.
- Ja też...
Każda z nich miała prawo własnego zdania, a ja choć było mi ciężko starałam się być bardzo dyplomatyczna. 

Zdarza się tak, że w czasie choroby wiara się wzmacnia i rytuały religijne  oraz modlitwa dają pacjentom ogromną siłę do walki z chorobą. Niektórzy też próbują targować się z Bogiem na zasadzie np.'' Boże pozwól mi dotrwać do komunii wnuka, a potem możesz mnie zabrać.'' Może być to pomocne, ale przez pewien czas. Nie zabraknie też takich osób, które będą wkurzone na Pana Boga i nie będą chciały słyszeć o  niczym, co się z nim wiążę. Musimy mieć świadomość, że do wszystkich tych reakcji chory ma prawo, a jego postrzeganie Boga i świata może się zmienić w trakcie choroby.

   O właśnie...a co z dziećmi chorymi, ich rodzicami i ich wiarą? 
 Cóż...sama zadawałam sobie te pytania. Dlaczego Bóg na to pozwala? Przecież powinny się teraz bawić i przeżywać najbardziej beztroski czas swojego życia, a nie mieć pakowaną chemię, spędzać tygodnie będą przykutymi do szpitalnego łóżka? itd... Nie znalazłam odpowiedzi. Najmądrzejsi jej chyba nie znają i oczywiście można próbować jej szukać w książkach, u księży...ale są takie pytania, na które nie poznamy odpowiedzi po tej stronie...i tzw. cierpienie niezawinione jest właśnie tematem, który jest osnuty głęboką tajemnicą. Mam nadzieję, że kiedyś poznam ją i jej sens.

  A wiara w hospicjum?
Na pewno pomaga zarówno choremu, jak i osobom wspierającym...Jeśli nosimy w sobie wiarę, że po drugiej stronie czeka na nas lepszy świat, zapewne łatwiej jest nam pogodzić się ze swoim stanem i dolegliwościami...Niektórzy nawet utożsamiają swoje cierpienie z krzyżem Chrystusa. Jeśli tej wiary nie ma, z pewnością ciężej jest znaleźć punkty zaczepienia, ale psycholog to nie ksiądz...bliski to nie ksiądz...i nie mamy prawa zmuszać kogoś, by uwierzył, że jego cierpienie ma sens, a później czeka na niego życie w raju...
 Pamiętam, jak w hospicjum stacjonarnym, jedna pacjentka powiedziała mi:
- Wie Pani, ja już nie wierzę.
- Chcę Pani o tym porozmawiać?
- Eh...ja tu jestem już ładnych parę miesięcy.  Bardzo wiele osób już zmarło odkąd tutaj jestem. Ta staruszka, która leżała obok, która zmarła wczoraj. Widziała ją Pani?
- Tak,  jak byłam u Pani...ale nie było już z nią kontaktu.
- No właśnie ostatnie tygodnie tylko leżała pod cewnikiem i innymi rurkami. To nie jest życie, to nie jest godne umieranie.  Nie wierzę, że ktoś nam nami jest. Już nie. Za dużo tu widziałam.

...
Wspomniałam chwilę wcześniej o księdzu. Moim zdaniem jest to bardzo ważna osoba w hospicjum/ szpitalu, ale powinna mieć do tego prawdziwe powołanie. Nie, nie do kapłaństwa. Konkretnie do pracy z osobami chorymi. Nie jest to łatwa rola, a niezwykle  cenna.  Niestety nie każdy ksiądz jest księdzem Kaczkowskim, choć można spotkań wspaniałych kapłanów.

No dobra...zapytacie...ale co Ty Ilona o tym wszystkim sądzisz? Ja sądzę, że jest to kwestia bardzo indywidualna i wiele zależy od  tego  w jakim miejscu życia się znajdujemy. Czy onkologia wpłynęła na moją wiarę? Tak. Zawsze zadaje sobie dużo pytań i drążę, staram się zrozumieć.  Spotykając się z chorobami, cierpieniem i śmiercią  pojawia się ich jeszcze więcej, zwłaszcza tych związanych z wiarą i zastanawianiem się nad sensem tego wszystkiego.
Myślę, że nikt z nas nie jest w stanie zagwarantować, jakby zareagował, gdyby ktoś z jego bliskich cierpiał z bólu i wołał do Boga ? Czy jego wiara byłaby cały czas  niezachwiana.  Być może za kilka lat dzięki nowym doświadczeniom, moje spojrzenie całkowicie się zmieni.
Myślę, że tak naprawdę prawdę i wiarę i tak mamy wypisaną głęboko w naszych sercach i nie możemy oceniać nikogo z jej powodu.



''Przecież musi być coś po drugiej stronie tęczy
Cicha miłość, mała dróżka z tysiącem poręczy
Przecież musi być gdzieś lustrzane odbicie
Prawdziwe słowa.''


poniedziałek, 14 listopada 2016

Pył na wietrze.

'' Wszystko, czym jesteśmy to pył na wietrze...żadne pieniądze nie kupią Ci kolejnej minuty.'' Tak mówią słowa jednej z pięknych piosenek...więc, jak to jest z życiem, naszą śmiertelnością, odchodzeniem naszych bliskich, pacjentów i nieuchronnością naszego odejścia ???

   Tak, mam 26 lat i ktoś mógłby powiedzieć, że nie powinnam w ogóle o tym myśleć...otóż moje doświadczenia nauczyły mnie, że wiek nie jest absolutnie żadną gwarancją niczego. Nie mam absolutnie na myśli, żeby cały czas myśleć o odchodzeniu i śmierci, ale by  nosić w sobie nutkę pokory wobec niej.
  Cóż...żyjemy w czasach  skomercjalizowanych, przepełnionych idealnymi rzeczami, sylwetkami, w których cierpienie i śmierć za wszelką cenę próbuje się zatuszować, zalukrować, przypudrować...tak, jakby nie istniała. 
Nie zabieramy dzieci na pogrzeby, mówiąc,że babcia odeszła...co dla kilkuletniego dziecka brzmi mniej więcej ''babcia poszła, więc babcia wróci'', bo nie zdaje sobie ono jeszcze sprawy, że śmierć jest nieodwracalna. 
Boimy się o niej rozmawiać, uciekamy od niej... a gdy przyjdzie się nam z nią zetknąć,jesteśmy bezradni i dużo silniej przeżywamy stratę. Znane mi są przypadki, gdy rodzina dzwoni na siłę po pogotowie, by zabrało umierającą osobę z własnego lęku przed jej śmiercią w domu. Co finalnie może jej wydłużyć życie o kilka godzin...tylko ten koniec życia spędza nie w otoczeniu bliskich i własnego domu, tylko  rurek, pomp i personelu w białych kitlach.
Kiedyś trafiłam też na film dokumentalny, który pokazywał podejście do śmierci ludzi mieszkających na wsi i obrzędy z tym związane. Wspólnotę, którą potrafili stworzyć. 
Mam w pamięci też siostrę mojej prababci, która siedziała przy trumnie i głaskała ją po głowie z niesamowitym spokojem. Ktoś powie z ironią, że ''ludziom prostym, starszym, wierzącym, ze wsi jest łatwiej...ale tak naprawdę to ciemnogród, bo nie mają świadomości i dostępu do wiedzy.'' Naprawdę? To dlaczego my, ludzie, którzy mają dostęp do wiedzy, nauki, rozwoju...w najważniejszych i kluczowych sprawach nie umiemy sobie poradzić?
  Wiem, że ktoś może sobie pomyśleć...''Ilona, Ty masz inne spojrzenie na to wszystko, umiesz się z tym pogodzić...a ja nie.'' Otóż...nieprawda i dlatego między innymi  ten wpis.
  Kiedy odbywałam staż w hospicjum stacjonarnym w Warszawie,zrozumiałam wiele rzeczy. Między innymi to, że nie jestem do końca pogodzona z własną śmiertelnością i z tym w jaki sposób muszą odchodzić inni. Umiałam się głośno do tego przyznać.
  Kilka razy byłam u jednego pacjenta, najpierw jako obserwator, potem samodzielnie zadając pytania i jako psycholog, za którego plecami siedziała kierowniczka psychologów, oceniająca moją rozmowę.
Pacjent, z którym wcześniej rozmawiałam długo, na różne tematy był bardzo spięty i poddenerwowany i czułam, że chce jak najszybciej zakończyć nasze spotkanie. Po wszystkim  omówiłam rozmowę z przysłuchującą się jej psycholog.
- Ilona, jak oceniasz wasze spotkanie?
- Było zupełnie inne niż dotychczasowe. Było widać spięcie u Pana Janusza i  ja chyba też troszkę się spięłam tą sytuacją.
- Wiesz...nie chciałam Ci mówić tego wcześniej, ale wczoraj w jego sali zmarł pacjent, na łóżku naprzeciwko. On to bardzo przeżył. Pierwszy raz był przy czyjejś śmierci,
 Na chwilę mnie trochę przytkało. Pamiętałam tego drugiego pacjenta. Pamiętałam tę salę. Pomyślałam, jak mógł się czuć Pan J...
Po chwili namysłu powiedziałam.
- Wiesz co Dorota, chciałabym Ci powiedzieć: Tak, to zrozumiałe, że jest mu z tym ciężko i że teraz to przeżywa...ale po prostu wyobrażenie sobie tego, co on czuł mnie przerasta.
- Jak myślisz dlaczego?
-  Bo nie jestem pogodzona z własną śmiertelnością.
- Dokładnie tak. 
- Ale dobrze, że to powiedziałaś głośno i masz tego świadomość.

  Przyznałam się do tego, bo tak czułam.  Chciałam być w zgodzie ze sobą. Myślę sobie, że wiele osób nie umie powiedzieć o tych obawach głośno, a co za tym idzie zrobić pierwszy krok by je przepracować. Nie jest to łatwe, tak samo jak temat nie jest łatwy...ale myślę, że warto chociaż próbować o nim mówić.
 Jeśli chodzi o pacjentów sprawa jest bardziej skomplikowana, bo czasem nie dopuszczają do wiadomości powagi stanu w jakim się znaleźli. Czasem takie mechanizmy obronne pozwalają im po prostu przetrwać przez jakiś czas i nie naszą rolą jest je niszczyć, wręcz nie wolno tego robić...ale jeśli mówimy o relacjach rodzinnych, relacjach chorych z rodzinami... jeśli ktoś siada przy łóżku chorej terminalnie matki i ona mówi:
- Ciekawe jak jest po drugiej stronie. Czuję, że mój czas już się zbliża.
a ktoś jej odpowie:
-  Mamo daj spokój, jeszcze nas przeżyjesz'' albo zareaguje wręcz złością, odbiera jej możliwość mówienia o swoim lęku przed śmiercią, oswajania go...i wzajemnego zbliżenia w tak trudnym i ważnym momencie.
Dlaczego? Powodów może być kilka. Często  dlatego, że kocha swoją matkę i nie wyobraża sobie jej odejścia i spycha, to co nieuniknione daleko. Często też ktoś sam  nie pogodził się z własną śmiertelnością.

To co ja mogę zrobić?  I do czego ja dążę?
Dążę do tego, że najważniejszą rzeczą w tym wszystkim jest dbałość o relacje i szczerą rozmowę. Pacjent, o którym mówiłam i wielu innych pacjentów z hospicjum miało ogromne problemy w relacjach. Niektóre z nich pojawiają się dopiero w trakcie choroby, ale zazwyczaj choroba terminalna po prostu nasila konflikty, które kiełkowały  przez lata.  Wszyscy stąd odejdziemy, prędzej, czy później. Dlatego, jak to ksiądz Kaczkowski mówił, żyjmy na pełnej petardzie...ale też w kontekście uczuć i relacji. Kiedy wszystko sprowadzimy tylko do powierzchowności, to tak naprawdę to traci sens.  Wiele osób odwiedzających swoich bliskich w hospicjum, czy szpitalu nie wie, co ma mówić...a czasem wystarczy być, potrzymać za rękę, przytulić, dać łzom płynąć i dać sobie szansę, by powiedzieć o swoich własnych uczuciach i lękach. Tak proste, a jednak tak cholernie trudne. 
Nie chcę generalizować i mówię o moich własnych spostrzeżeniach i odczuciach. Uważam, że temat jest niesamowicie ważny, choć trudny. Nie chciałam go posypać lukrem. Chciałam uświadomić, że te obawy i lęki są normalne, że nie jest wstydem o nich mówić. Temat jest bardzo szeroki i bardziej skomplikowany niż by się mogło wydawać...ale jedno jest pewne: Nie jest to temat tabu. Jest to samo życie, którego odchodzenie i śmierć są nieodłącznymi etapami.

''Nie bójcie się bliskości. Nie czekajcie, bo jest coraz później. Kochajcie teraz.''
- ks. Jan Kaczkowski