Od początku wiedziałam, że zaczynanie tematu religii, wiary i duchowości na oddziale onkologicznym to ryzykowne przedsięwzięcie. Może dlatego też nigdy sama tego nie inicjowałam. Znam osoby (psychologa hospicyjnego) odmiennego zdania, który zawsze od wiary próbuje zaczynać rozmowę z sobą terminalnie chorą. Ja sobie tego nie wyobrażam.
Natomiast jeśli ktoś ten temat sam zacznie i pokaże, jak jest on dla niego ważny, warto go chociażby wysłuchać. Niekoniecznie musimy wierzyć w to samo i mieć takie samo zdanie. To nie jest miejsce na nawracanie kogoś i przekonywanie do swoich racji.
Pamiętam, jak kiedyś wysiadłam z autobusu i idąc do Centrum Onkologii dołączyła do mnie kobieta, pytając o drogę. Zaczęłyśmy iść razem i rozmawiać. W pewnym momencie zorientowałam się, że jest świadkiem jehowy i bardzo chce mnie przekonać do swojej wizji Boga i świata.
Umówmy się, że przeciętna reakcja, kiedy do naszych drzwi puka świadek jehowy jest mniej więcej taka, jak wtedy, gdy zjawia się akwizytor próbujący wcisnąć nam żelazko najnowszej generacji: ''Nie, dziękuję. Do widzenia.'' Jednak, kiedy spotkałam tamtą kobietę...zeszło to dla mnie na drugi plan. Widziałam w niej kobietę, która idzie na pierwszą chemię i chcę mi powiedzieć o tym, w czym pokłada nadzieję. Może właśnie to dawało jej największą siłę w tym momencie.
Innym razem spotkałam pacjentkę na sali kilkuosobowej, która bardzo się ucieszyła, jak dowiedziała się kim jestem i tak oto do mnie rzekła:
- Ojejku, wie Pani...ja zawsze chciałam pracować z chorymi w hospicjum albo w szpitalu...ale zawsze nie było mi po drodze...ale teraz jestem szczęśliwa, bo uważam, że Bóg zesłał mi tego raka, żebym zobaczyła, jak to jest.
- Nie do końca rozumiem. Mówi Pani, że jest szczęśliwa z tego powodu, że jest Pani chora?
- Tak, bo ja to traktuję jako dar od Boga.
- Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszę takie słowa...ale oczywiście ma Pani prawo do tego.
Inne pacjentki zaczęły się odzywać:
- Co Pani opowiada...a dzieci chore na raka, to też dar?
- No właśnie... My już przeżyłyśmy swoje. Mamy dzieci wnuki, a takie maluchy, co one winne, a ich rak też nie oszczędza.
Na co pacjentka, z którą wcześniej rozmawiałam:
- A ja to rozumiem. Pogodziłam się z tym. To wola Boga.
-A tam opowiada Pani...ja tego nigdy nie zrozumiem.
- Ja też...
Każda z nich miała prawo własnego zdania, a ja choć było mi ciężko starałam się być bardzo dyplomatyczna.
Zdarza się tak, że w czasie choroby wiara się wzmacnia i rytuały religijne oraz modlitwa dają pacjentom ogromną siłę do walki z chorobą. Niektórzy też próbują targować się z Bogiem na zasadzie np.'' Boże pozwól mi dotrwać do komunii wnuka, a potem możesz mnie zabrać.'' Może być to pomocne, ale przez pewien czas. Nie zabraknie też takich osób, które będą wkurzone na Pana Boga i nie będą chciały słyszeć o niczym, co się z nim wiążę. Musimy mieć świadomość, że do wszystkich tych reakcji chory ma prawo, a jego postrzeganie Boga i świata może się zmienić w trakcie choroby.
O właśnie...a co z dziećmi chorymi, ich rodzicami i ich wiarą?
Cóż...sama zadawałam sobie te pytania. Dlaczego Bóg na to pozwala? Przecież powinny się teraz bawić i przeżywać najbardziej beztroski czas swojego życia, a nie mieć pakowaną chemię, spędzać tygodnie będą przykutymi do szpitalnego łóżka? itd... Nie znalazłam odpowiedzi. Najmądrzejsi jej chyba nie znają i oczywiście można próbować jej szukać w książkach, u księży...ale są takie pytania, na które nie poznamy odpowiedzi po tej stronie...i tzw. cierpienie niezawinione jest właśnie tematem, który jest osnuty głęboką tajemnicą. Mam nadzieję, że kiedyś poznam ją i jej sens.
A wiara w hospicjum?
Na pewno pomaga zarówno choremu, jak i osobom wspierającym...Jeśli nosimy w sobie wiarę, że po drugiej stronie czeka na nas lepszy świat, zapewne łatwiej jest nam pogodzić się ze swoim stanem i dolegliwościami...Niektórzy nawet utożsamiają swoje cierpienie z krzyżem Chrystusa. Jeśli tej wiary nie ma, z pewnością ciężej jest znaleźć punkty zaczepienia, ale psycholog to nie ksiądz...bliski to nie ksiądz...i nie mamy prawa zmuszać kogoś, by uwierzył, że jego cierpienie ma sens, a później czeka na niego życie w raju...
Pamiętam, jak w hospicjum stacjonarnym, jedna pacjentka powiedziała mi:
- Wie Pani, ja już nie wierzę.
- Chcę Pani o tym porozmawiać?
- Eh...ja tu jestem już ładnych parę miesięcy. Bardzo wiele osób już zmarło odkąd tutaj jestem. Ta staruszka, która leżała obok, która zmarła wczoraj. Widziała ją Pani?
- Tak, jak byłam u Pani...ale nie było już z nią kontaktu.
- No właśnie ostatnie tygodnie tylko leżała pod cewnikiem i innymi rurkami. To nie jest życie, to nie jest godne umieranie. Nie wierzę, że ktoś nam nami jest. Już nie. Za dużo tu widziałam.
...
Wspomniałam chwilę wcześniej o księdzu. Moim zdaniem jest to bardzo ważna osoba w hospicjum/ szpitalu, ale powinna mieć do tego prawdziwe powołanie. Nie, nie do kapłaństwa. Konkretnie do pracy z osobami chorymi. Nie jest to łatwa rola, a niezwykle cenna. Niestety nie każdy ksiądz jest księdzem Kaczkowskim, choć można spotkań wspaniałych kapłanów.
No dobra...zapytacie...ale co Ty Ilona o tym wszystkim sądzisz? Ja sądzę, że jest to kwestia bardzo indywidualna i wiele zależy od tego w jakim miejscu życia się znajdujemy. Czy onkologia wpłynęła na moją wiarę? Tak. Zawsze zadaje sobie dużo pytań i drążę, staram się zrozumieć. Spotykając się z chorobami, cierpieniem i śmiercią pojawia się ich jeszcze więcej, zwłaszcza tych związanych z wiarą i zastanawianiem się nad sensem tego wszystkiego.
Myślę, że nikt z nas nie jest w stanie zagwarantować, jakby zareagował, gdyby ktoś z jego bliskich cierpiał z bólu i wołał do Boga ? Czy jego wiara byłaby cały czas niezachwiana. Być może za kilka lat dzięki nowym doświadczeniom, moje spojrzenie całkowicie się zmieni.
Myślę, że tak naprawdę prawdę i wiarę i tak mamy wypisaną głęboko w naszych sercach i nie możemy oceniać nikogo z jej powodu.
''Przecież musi być coś po drugiej stronie tęczy
Cicha miłość, mała dróżka z tysiącem poręczy
Przecież musi być gdzieś lustrzane odbicie
Prawdziwe słowa.''